Opowieść o Port Grimaud na Lazurowym Wybrzeżu jest w zasadzie historią o spełnianiu szalonych marzeń, co umożliwiają duże pieniądze i nieposkromiona fantazja pomysłodawcy. Ale to miejsce jest też przykładem tego, że nie wszystko w życiu da się kupić, choćby nie wiem jak bardzo wypchany portfel miało się do dyspozycji.

  • Luksusowe wakacje,
  • dobry samochód, a nawet kilka;
  • dwustumetrowy apartament z widokiem na morze;
  • kolacja w restauracji z trzema gwiazdkami Michelin;
  • sztuczne piersi,
  • wygładzone zmarszczki,
  • wyższe studia,
  • wykształcenie dzieci.

Ta lista mogłaby być jeszcze dłuższa, bo wymieniłem tylko kilka z korzyści, które sobie można kupić, oczywiście przy założeniu, że jesteśmy bogatymi ludźmi. A jednak – są rzeczy których kupić nijak się nie da – i można się o tym przekonać podczas wizyty w Port Grimaud, jednej z atrakcji francuskiej części Lazurowego Wybrzeża.

Wszystko zaczęło się od szalonej wizji niejakiego François Spoerry’ego,  architekta. Jeśli macie w tym momencie na głowach czapki, to spokojnie możecie je zdjąć, a nawiązując francuskiej tematyki tego wpisu, należałoby krzyknąć ja cześć tego człowieka : chapeau bas, Mesdames et Messieurs! Albowiem ów jegomość mógł sobie do końca życia wylegiwać się w pięciogwiazdkowych hotelach na świecie lub fundować żonie kolejne operacje piersi, ale tak się składa, że postanowił zostawić po sobie coś naprawdę trwałego, a co najważniejsze – niebanalnego. Przy całym szacunku do piersi jego żony.

W połowie lat 60. XX wieku roku udało mu się zakupić duży bagnisty teren położony u ujścia rzeki Giscle do Morza Śródziemnego. Dokładnie 6 kilometrów od miasta Saint Tropez, w którym grasował słynny filmowy żandarm. Każdy inny biznesmen niewiele myśląc pobudowałby tutaj na szybko jakieś osiedle i czerpał do końca życia profity ze sprzedaży mieszkań. Jednak Francois Spoerry był nie tylko architektem z zacięciem do interesów, ale przede wszystkim –  wizjonerem. Postanowił wybudować „od zera” niewielkie miasteczko na wodzie poprzedzielane licznymi kanałami – na wzór słynnej Wenecji. Jak szaleć, to szaleć! Przyznajcie, że wizja była śmiała… ale przecież do odważnych świat należy, nieprawdaż?

Tym większy szacunek należy się naszemu bohaterowi, że nie stały za nim potężne pieniądze światowych korporacji. Zapewne też niejeden urzędnik i sponsor po drodze pukał się w głowę z politowaniem, słysząc  szalone wizje tego, co ma kiedyś powstać w miejscu bagnistego terenu. A jednak… rok po roku, dekada po dekadzie, powoli i w swoim tempie zaczęto tutaj wznosić miasteczko, którego budowa zakończyła się dopiero w 2000 roku.

Na kilku sztucznych wyspach i półwyspach usypanych przy ujściu rzeki do morza zbudowano dziesiątki niewielkich, liczących sobie maksymalnie dwa piętra domów. Wszystkie mają kolorowe fasady i nawiązują swoim wyglądem do stylu śródziemnomorskiego znanego pobliskiego Saint Tropez. Mają drewniane okiennice, urokliwe żeliwne balkony i łukowate podcienia na dole. Między nimi biegną wąskie uliczki łączące małe zaułki, skwery i całkiem rozległe place – starannie zaplanowane przez architekta-wizjonera, któremu zależało na stworzeniu całego miasta, a nie po prostu kolejnego osiedla.

Znajdziemy tutaj nawet centralny plac z kościołem stojącym na środku, z którego rozciąga się widok na całą okolicę. Ale nie zapominajmy, że imć pan Francois Spoerry zafascynowany był Wenecją… zatem w ogólnej koncepcji nie mogło zabraknąć kanałów. Tak więc Port Grimaud jest nimi poprzecinany. Kanały oplatają całe miasteczko gęstą siatką liczącą sobie długość niemalże siedmiu kilometrów.  Nad nimi wznoszą się mniejsze lub większe mosty i mostki, które dodają uroku całości i przywodzą na myśl słynne miasto nad Adriatykiem zwane Wenecją.

Kolejne podobieństwo polega na tym, że podobnie jak swój włoski odpowiednik, Port Grimaud jest niedostępny dla ruchu kołowego. Możemy sobie po nim chodzić na piechotę (co nie jest specjalnie trudnym zadaniem, bo miasteczko nie jest duże), jeździć rowerem albo… poruszać się kanałami na pokładzie łódki lub jachtu. Szczęśliwcy, których stać na kupno mieszkania tutaj, dostają w pakiecie własną przystań jachtową oraz dostęp do wody. Pozostali, czyli głównie turyści odwiedzający miasteczko, mogą skorzystać z wypożyczalni elektrycznych łódek i za 30 euro opłynąć wszystkie tutejsze zakamarki.

Trzeba przyznać, że Port Grimaud robi wrażenie i można tylko pozazdrościć tutejszym mieszkańcom życia w takim miejscu, choć zapewne stać na to jedynie nielicznych. Chodząc tutejszymi uliczkami można się zauroczyć malutkimi mostami, wąskimi kanałami oraz zachwycić urodą kolorowych domków, bo rzeczywiście widoki tutaj są mocno sielankowe. Nic więc dziwnego, że miasteczko w ciągu roku odwiedza około milion turystów. Ale – i tutaj chcę nawiązać do początku tego artykułu – czegoś tu jednak brakuje. Bo o ile odważna wizja i rozmach inwestycji oraz ogromne finanse w nią włożone mogą przyprawiać o zawrót głowy… to jednak całość sprawia wrażenie sztuczności.

Niby wszystko gra, jest do siebie dopasowane i doskonale prezentuje się w śródziemnomorskim słońcu, ale jednak brakuje tutaj klimatu, historii i autentyczności, które bez problemu można poczuć choćby w Wenecji. Całość – mimo, że nadzwyczaj fotogeniczna i genialnie prezentująca się na Instagramie – sprawia jednakże wrażenie makiety filmowej, a nie prawdziwego miasta z duszą.

I to jest właśnie to coś, czego za żadne pieniądze nie da się kupić…

Informacje praktyczne: Przed wjazdem do miasteczka znajduje się obszerny parking na godziny – i tam właśnie trzeba zostawić auto. W pobliżu znajduje się także duży camping, na którym można przenocować. Zwiedzanie Port Grimaud powinno nam zająć około 2-3 godzin.

TUTAJ przeczytasz o tym, dlaczego milionerzy wybierają mieszkanie w Monako.

Inne opowieści z podróży można przeczytać w moich trzech książkach . Kliknij tutaj, żeby kupić książki.

Chcesz być na bieżąco? Kliknij tutaj i polub ten blog na Facebooku!

Audycja „Miejsce Za Miejscem” w każdą środę o 10:40 na antenie Radia Dla Ciebie oraz na: www.rdc.pl. Archiwalnych audycji można posłuchać tutaj