Dzisiaj rozpocznę niczym rasowy kaznodzieja, cytatem z Biblii. Otóż, jak zostało w tej księdze napisane, „łatwiej jest wielbłądowi przejść przez ucho igielne, niż bogatemu wejść do królestwa niebieskiego”. Trzymając się tego, nie jestem w elitarnym gronie milionerów i bogaczy, ale… staram się raz na jakiś czas do niego zbliżyć. A podczas pobytu w Singapurze miałem możliwość jeść w barze, który dostał zaszczytną gwiazdkę Michelin, a co ciekawsze, wydałem tam na posiłek… równowartość piętnastu złotych! To najtańsza restauracja świata, która posiada takie wyróżnienie.

Zatem możliwe jest uszczknięcie odrobiny luksusu bez narażania się na zakaz wejścia do nieba i można tego dokonać bez grubego portfela. Każdy próbuje zrobić to po swojemu: na przykład łysy dresiarz – niech będzie o imieniu Seba – sprowadza sobie od naszych zachodnich sąsiadów czarne, sportowe auto liczące siedemnaście lat. Nieważne, że samochód prawdopodobnie został dokumentnie zalany kiedyś przez powódź, a czarna farba typu metalik pokrywa jedynie grube pokłady rdzy, ale dla naszego bezwłosego Sebastiana jest to dotknięcie luksusu. Z kolei dla biznesmena , który właśnie zarobił pierwsze większe pieniądze, awansem do krainy przepychu będzie, w jego mniemaniu, dobudowanie do swojego banalnego segmentu fantazyjnej wieżyczki w stylu „Gry o Tron” i postawienie betonowego lwa przy bramie wjazdowej na posesję, a dodatkowo pomalowanie go na złoty kolorek. Innymi słowy – każdy orze jak może, na miarę swoich mniej lub bardziej skromnych możliwości.

I ja także (a co!), postanowiłem przez chwilę poczuć się „jakby luksusowo”, bowiem w Singapurze zapragnąłem odwiedzić lokal, który dwa lata temu uzyskał najbardziej zaszczytne wyróżnienie w dziedzinie gastronomii, czyli… gwiazdkę przewodnika Michelin. Co roku najznamienitsi szefowie kuchni na całym świecie drżą z niepewności o los swoich restauracji, modląc się w duchu do Gastronomicznego Boga o gwiazdkę, dwie lub trzy. Natomiast ci, którzy posiadają już te wyróżnienia, przeżywają bezsenne noce, bojąc się utraty tak ciężko zdobytej gwiazdki. Jeden z szefów kuchni popełnił nawet z tego powodu samobójstwo kilka lat temu, kiedy okazało się, że jego restauracja spadła w rankingu inspektorów znamienitego przewodnika.

Jakość niestety kosztuje, zatem w większości przypadków wizyta w takim nagrodzonym lokalu to spory wydatek, a często i czekanie w długiej, kilkutygodniowej lub nawet kilkumiesięcznej kolejce na rezerwację. 

No to wyobraźmy sobie teraz jakie było zdziwienie gastronomicznej braci całego świata, kiedy okazało się, że w 2016 roku, inspektorzy kulinarni postanowili przyznać zaszczytną gwiazdkę Michelin… prostemu i skromnemu straganowi w samym sercu dzielnicy Chinatown w Singapurze, serwującemu proste dania z kategorii street food. Flagową potrawą tego lokalu jest Hongkong Soya Sauce Chicken Rice & Noodle, czyli prosty kurczak w sosie sojowym z ryżem lub makaronem, który w momencie przyznania nagrody kosztował…. dwa dolary singapurskie, czyli około sześciu złotych!

Właścicielem i pomysłodawcą tego miejsca jest kucharz-samouk o imieniu Chan: skromny i szczupły pan w średnim wieku, który od wielu już lat gotuje dla ludzi swoje potrawy, jednak dopiero trzy lata temu został on niespodziewanie dostrzeżony przez inspektorów przewodnika Michelin.

Co najciekawsze, do dzisiaj można go spotkać w swoim lokalu jak nadzoruje pracę kuchni czy też roznosi potrawy wśród gości. Przez pierwszy rok po przyznaniu nagrody ludzie okupowali lokal, często stojąc w upalnym słońcu w kilkugodzinnej kolejce do wejścia. Pan Chan dostał też podobno propozycję odkupienia swojej „tajnej formuły na kurczaka w sosie sojowym” za dwa miliony dolarów, ale… odmówił! Jak tłumaczył, chciał mieć wpływ na swój ukochany lokal i bał się obniżenia jakości kuchni, a poza tym Hawker Chan to, jakby nie patrząc, całe jego życie.

I tak się składa, moi drodzy, że dwa tygodnie temu, będąc w Singapurze, także i ja postanowiłem aspirować do bycia luksusowym i – niczym Sebastian kupujący popowodziowego grata, czy też biznesmen stawiający betonowego i pozłacanego lwa przed posesją – odwiedziłem lokal mieniący się jedną gwiazdką słynnego przewodnika kulinarnego.

Przede wszystkim trzeba się przygotować na to, że NIE JEST to wykwintna restauracja. Ale pamiętajmy, że nie o to chodziło w tym akurat wyróżnieniu. Zatem wchodzimy sobie do średniej wielkości lokalu, w którym w centralnym punkcie mamy stoisko do zamawiania potraw, a dookoła kilkanaście skromnych i prostych stolików, które kojarzą się raczej z barem szybkiej obsługi lub nawet z naszym swojskim barem mlecznym serwujących kluski śląskie i pierogi.

Dookoła na ścianach możemy poczytać informacje na temat restauracji pana Chana i przedruki wywiadów z właścicielem. Ale to co zwraca uwagę już od wejścia, to sporej wielkości lada, przy której zamawia się jedzenie. A tam – wiszą na hakach słynne kurczaki, które oczarowały najwybitniejszych krytyków kulinarnych.

Zatem i ja skusiłem się na flagowe danie, które kosztuje dziś nieco drożej, bowiem aż całe pięć dolarów singapurskich czyli równowartość naszych… piętnastu złotych. W zamian za to dostajemy niewielki, pokrojony kawałek kurczaka z cudownie świecącą się i chrupką, ciemnobrązową skórką oraz – do wyboru – ryż albo chiński makaron. Do ryżu dodawano jeszcze sos na bazie orzechów. 

Danie dostajemy na tacy, następnie podchodzimy do miejsca, gdzie możemy sobie polać je ostrym sosem lub sosem sojowym. Teraz tylko szukamy swojego stolika i… możemy spróbować tego cudu. Kurczak jest rzeczywiście niebywale smaczny, mięso jest mięciutkie, natomiast skórka bardzo chrupiąca, o lekko słodkawym smaku. Jedyny mankament był taki, że kurczę było nieco zimne… co jednak jakoś mi nie przeszkadzało.

Miało być smacznie? Było, nawet bardzo! Miało być bez nadęcia? Było! Miało być skromnie? Oczywiście, że było skromnie. Czego więcej chcieć?

Bo najważniejsze w tym wszystkim jest to, że w końcu dostrzeżono potencjał takich ulicznych miejsc i małych, skromnych knajpek, które w setkach tysięcy są obecne niemalże na wszystkich kontynentach, a za całe piętnaście złotych możemy przekonać się, że historia „od pucybuta do milionera” może się wydarzyć nawet na końcu świata.

Adres: „Liao Fan Hawker Chan”, Singapur, 78th Smith Street.

Inne opowieści z moich podróży przeczytasz w książkach: „Miejsce za miejscem, czyli podróże małe i duże” oraz w jej kontynuacji. Kliknij tutaj, żeby kupić książki.

Chcesz być na bieżąco? Kliknij tutaj i polub ten blog na Facebooku!

Audycja „Miejsce Za Miejscem”- w każdy wtorek o 10:40 na antenie Radia Dla Ciebie oraz na: www.rdc.plArchiwalnych audycji można posłuchać tutaj