Czy pamiętacie film „Seksmisja”? O Jej Ekscelencji oraz wykreowanym przez nią świecie, w którym żyły tylko kobiety przekonane, że na zewnątrz, poza ich krainą, nie ma życia. Otóż obawiam się, że kilka instytucji państwowych może po tej audycji obrazić się na mnie,a co więcej – popaść w depresję. Dlatego, że dziś udowodnię, iż życie poza urzędem skarbowym, banderolami, kontrolami, pozwoleniami i normami jest jak najbardziej możliwe, co więcej – ono istnieje! Gdzie? A choćby na gruzińskich bazarach, spośród których wybrałem jeden. No bo wyobraźcie sobie jak mogą poczuć się urzędnicy instytucji państwowych, kiedy nagle okaże się, że ich normy i pozwolenia nie są NIKOMU potrzebne? Że srogi wzrok zawieszony na petencie nic nie daje, bo i tak ten petent zrobi to co chce? No a najgorzej, że podczas podróży po świecie odkrywamy że istnieją jednak inne światy, w których te wyśrubowane normy są w zasadzie zbędne, co więcej – tam wszystko doskonale bez nich funkcjonuje. I o takim świecie chcę dzisiaj opowiedzieć. A gdzie on się mieści? Ano choćby w gruzińskim mieście Kutaisi. A miasto jest piękne. Z urokliwą i odnowioną starówką, kolorowymi budynkami, licznymi parkami i skwerami, malowniczą rzeką Rioni oraz zjawiskową katedrą Bagrati. Ale ci z was, którzy czytają mojego bloga regularnie, zapewne wiedzą już, że niekoniecznie opowiadam o miejscach znanych z przewodników turystycznych, a skupiam się na tych nieoczywistych. Dlatego dziś ominiemy klimatyczną starówkę i tamtejsze zabytki, a udamy się… na bazar. Dokładnie tak, na zwyczajne targowisko, które jest podobne do setek innych tego typu miejsc w Gruzji. Albowiem tam odnajdziemy inny świat. Ale na początku musimy ten bazar znaleźć. Nie jest to takie proste, bowiem ukrył się on w podziemiach domu handlowego Kasyno z równie wyrafinowaną architekturą, co pobudowany w czasach Gomułki GS z pustaków. Ale kiedy znajdziemy już wejście na bazar, oczom naszym ukaże się wspomniany wcześniej inny świat… w którym wszelkie pozwolenia, przepisy sanitarne, banderole i normy nie są nikomu potrzebne o szczęścia. Mamy zatem sporej wielkości halę. Bez architektonicznych fajerwerków, stalowych elementów czy ornamentów. Tutaj bowiem w roli głównego ozdobnika występuje handel. I uwierzcie mi, doskonale sobie radzi! Zatem po pierwsze – sprzedający sami zorganizowali się i pogrupowali w alejki, którymi można sobie przejść od stoiska do stoiska. Przy czym wszystko jest logiczne, bo na przykład kupcy handlujący warzywami i owocami stoją obok siebie, dzięki czemu możemy kupić pomidory czy cebulę porównując towar z tym od sąsiada, bez konieczności robienia maratonu po całej hali. Wagi elektroniczne? Zapomnijcie! Tu ciągle rządzą odważniki kładzione na szali urządzeń pamiętających czasy Związku Radzieckiego, a gdy chcemy kupić na przykład jedynie dwa pomidory, cena ustalana jest odgórnie, w głowie handlarza. Nasi dzielni biurokraci z Głównego Urzędu Miar mogliby poczuć się w tym miejscu zupełnie niepotrzebni i w rezultacie popaść w stany depresyjne. Tuż za skupiskiem handlarzy warzywami i owocami, wchodzimy w aleję serów. Tu z kolei dominują baby. Okutane w chusty, okrąglutkie i rumiane niczym kajzerki, przypominają nieco rosyjskie matrioszki, które stoją sobie obok siebie oraz pytlują od rana do wieczora. Ale, ale, jeśli ktoś sądzi, że dzień zlatuje im na gadaniu o niczym, to jest w wielkim błędzie. To wytrawne handlarki, które tylko – jeśli na horyzoncie pojawi się zagubiony klient – natychmiast wołają go do siebie oraz częstują swoimi serami, głównie kozimi. Wyroby są przepyszne, zatem taki klient nie ma szans, ażeby wyjść stąd z niczym. Baby są sprytne i konkretne! Na głupie pytanie skąd te sery pochodzą, usłyszymy, że jak to, przecież one wyrabiają je we własnych domach. I to będzie prawda! Każda z tych pań od dziesiątek lat specjalizuje się w serach i naprawdę są w tym bardzo dobre. A to, że nie ma na nich etykiet? Że nie są paczkowane, a leżą sobie ot tak, na blatach stołów?  A czy to ważne? Wyobrażam sobie, że gdyby zjawił się tutaj nasz srogi i smutny urzędnik sanepidu, baby otoczyłyby go szczelnym wianuszkiem, zaczęły częstować serami i zagadałyby go tak sprytnie, że nasz urzędniczyna w zamian za dwa kilo ich specjałów oddałby zapewne wszystkie swoje bloczki mandatowe i jeszcze był zadowolony, że zrobił dobry interes. Podobnie jest ze stoiskami z wędlinami, ciastkami, domowymi przetworami czy też aromatycznymi plackami chaczapuri. Etykiety? Pochodzenie? Panie, daj pan spokój – wszystko pochodzi z mojego gospodarstwa i to wystarczy! Wytwarzane od serca, bez barwników, chemii, sztucznych dodatków i wyśrubowanych unijnych norm. Tak jak kiedyś w Polsce się robiło. I wiecie co? To są naprawdę doskonałe, smaczne i zdrowe rzeczy. Ale najgorsze zostawiłem na koniec. Pracownicy Urzędu Skarbowego, jeśli mnie słuchacie, usiądźcie teraz i weźcie głęboki oddech. Już? Otóż przy co drugim stoisku wystawione są plastikowe butelki po wodach i słodkich napojach wypełnione dziwnymi cieczami. Co to jest? Ano… domowe wino oraz czacza, czyli tutejszy bimber z liści winogron. Każdy szanujący się gospodarz w Gruzji wyrabia sobie takie oto bajkowe napitki i tutaj możemy ich spróbować oraz zakupić. O zgrozo, butelki nie maja banderoli! Urzędnicy Skarbówki, czy wy to słyszycie? W biały dzień, na oczach przechodniów, takie bezeceństwo. I co? I nic. Nikomu to nie przeszkadza, a domowe wyroby alkoholowe cieszą się dużym powodzeniem. I co wy na to? Zatem powiadam wam: jest inny świat. Bez norm, pozwoleń, wszechobecnej kontroli urzędników i milionów regulacji. I wydaje mi się, że nic, ale to nic temu światu nie brakuje, a ludzie są w nim po prostu szczęśliwi. Inne opowieści z podróży można przeczytać w moich trzech książkach . Kliknij tutaj, żeby kupić książki. Chcesz być na bieżąco? Kliknij tutaj i polub ten blog na Facebooku! Audycja „Miejsce Za Miejscem” w każdą środę o 10:40 na antenie Radia Dla Ciebie oraz na: www.rdc.pl. Archiwalnych audycji można posłuchać tutaj