Płakałbym. Oj, płakałbym jak bóbr, nie mogąc powstrzymać wzruszenia wobec wspomnień, które przywołuje to miejsce. Bo tradycyjny portugalski chleb nasączony domową oliwą przypomniałby mi zapewne wizyty u mojej babci w małej wiosce nieopodal Lagos; krewetki w sosie pomidorowym obudziłyby w mojej duszy wspomnienie hucznych urodzin stryja z Porto, a już miękka jak masło ośmiornica w towarzystwie gotowanych warzyw wywołałaby w sercu obraz mamy krzątającej się w kuchni naszego domu w Faro. Ostatecznie po moich policzkach popłynęłyby wielkie jak groch łzy i rozkleiłbym się zupełnie. Tak by się stało na pewno… gdybym tylko był rodowitym Portugalczykiem i zawitał do baru „O Velho Eurico” w Lizbonie. 

Póki co jednak, to jestem Polakiem, wychowanym na schabowym i kanapkach z szynką, więc jedząc w tym miejscu nie wybuchłem płaczem jak beksa, ale przyznam, że gdzieś w głębi serca poczułem, że jest to miejsce stuprocentowo autentyczne, w którym wraz z zamówioną przez nas potrawą na talerzu otrzymujemy, wydarte sobie przez panie z kuchni, serce. Zacznijmy od miejsca. Dzielnica Mouraria to przecież kwintesencja Lizbony.

Wąskie uliczki wspinające się ostro pod górę, kolorowe i obdrapane fasady domów czy też pranie suszące się obowiązkowo nad naszymi głowami. Tak, tak, Mouraria oraz pobliska Alafama są autentyczne i basta! A lokal „O Velho Eurico” wpisuje się w tutejszy klimat idealnie. Bo to nie jest bar z gatunku tych, które uwodzą gościa unikalnym designem i nowoczesnymi wnętrzami. Ba, gdybym nie przeczytał kilku entuzjastycznych opinii w internecie na temat tego miejsca, to pewnie nigdy bym tu trafił. Ot, kilka niepozornych stolików na zewnątrz, w środku dwie sale ze skromnym wystrojem, mały szyld nad wejściem i prosta biała tablica z menu.

Dodatkowo pierwszy kontakt z tym przybytkiem nie nastrajał optymistycznie, bo kiedy trafiliśmy tutaj wraz z moją towarzyszką podróży o 18:45 (bo, jak to w Portugalii, lokale są czynne w porze obiadowej, a potem otwierane dopiero po sjeście, czyli około godziny 19:00), stoliki na zewnątrz były jeszcze nie nakryte, a jedyną osobą siedzącą przy jednym z nich był niezupełnie trzeźwy osobnik popijający piwo zza pazuchy. Zajęliśmy sobie duży, czteroosobowy stolik, ale po chwili podeszła do nas miła i niebywale energiczna kelnerka (która ochrzciłem na użytek własny imieniem Maria) i nieznoszącym sprzeciwu głosem kazała nam się przesiąść do innego stolika, ale dwuosobowego.

Przyznacie, że nie było to wejście smoka? A jednak, jak się okazało, to wszystko miało swój sens.

Maria zaczęła nakrywać stoły dużymi płachtami papieru, robiącymi w Portugalii za obrusy. Dwie minuty później machnęła ścierką w powietrzu, krzyknęła kilka słów po portugalsku… na co nietrzeźwy, oraz zapewne niechciany gość lokalu, potulnie oddalił się za róg ulicy. Po kolejnych 15 minutach, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, ze wszystkich stron zaczęli schodzić się ludzie.

Najpierw dwie osoby, potem kolejne trzy, a za chwilę sześć. I wiecie co? O godzinie 19:20… nie było ani jednego wolnego miejsca, zarówno na zewnątrz jak i w środku knajpy! Więcej – tuż obok baru zaczęła ustawiać się kolejka chętnych. I wtedy dopiero zrozumieliśmy, czemu kelnerka usadziła nas przy dwuosobowym stoliku: po prostu tutaj w porze kolacji nawet jedno krzesełko nie może pozostać puste, bo każde z nich jest na wagę złota!

Zamówiliśmy ośmiornicę, krewetki i wino. Na początku na stół wjechały oliwki i tradycyjny portugalski chleb z obowiązkową domową oliwą, a także białe wino w cudownie zamglonej od zimna butelce, które zresztą smakowało bardzo dobrze. W ciągu kolejnych pięciu minut na stół wjechała ośmiornica w towarzystwie gotowanych ziemniaków, marchewki, jajka oraz pomidorów. Po pierwszym gryzie aż podskoczyłem na krześle z wrażenia. Powiem tylko tak: jeśli ośmiornica kojarzy wam się z twardym i łykowatym mięsem, tutaj zrozumiecie prawdziwy fenomen tej potrawy, bo całość wręcz rozpuszczała się w ustach (i w oliwie), a ja czułem, że właśnie znalazłem się w cudownej krainie kulinarnej rozpusty.

Po chwili Maria postawiła przed nami wielki talerz z ogromnymi krewetkami pływającymi w sosie i domowymi chipsami z ziemniaków. Drodzy krewetkożercy – nikt nie wie gdzie podział się legendarny Święty Graal poszukiwany przez Rycerzy Okrągłego Stołu, ale już wiadomo na pewno, że Święty Graal miłośników tego właśnie morskiego dania znajduje się tu, w Lizbonie. Tak jak w przypadku wcześniejszej potrawy, mięso wręcz rozpuszczało się w ustach, a całość była idealnie nasączona smakiem sosu. Raj na talerzu! Niebo w gębie! Rewelacja! Ze szczęścia zamówiliśmy kolejne wino, bo takie odkrycia trzeba uczcić w wyjątkowy sposób.

No i jeszcze Maria. Na Boga, ta dziewczyna była uosobieniem południa! Nie dość, że jako kelnerka miała kilkudziesięciu gości do obsłużenia, to radziła sobie z tym wyśmienicie. Ba, ona śmigała między stolikami z szybkością luxtorpedy, znajdując jeszcze czas na żarciki, głośne śmiechy i zabawianie gości, a swoją charyzmą mogłaby obdzielić cały polski parlament, a i tak by jeszcze dużo zostało. To prawdziwy skarb tego miejsca i z przyjemnością obserwowałem jak goście (z piszącym te słowa na czele) błyskawicznie ulegali jej czarowi. Natomiast Portugalczycy patrzyli na nią z dziwną nostalgią w oczach, zapewne przypominając sobie własne mamy, krzątające się podczas robienia posiłków w ich rodzinnych domach.

A kiedy na chwilę wszedłem do środka restauracji, zrozumiałem dlaczego tutaj tak genialnie karmią i skąd tak naprawdę bierze się popularność miejsca. Otóż w kuchni urzędowały dwie panie w wieku emerytalnym, ubrane w skromne fartuchy, uwijające się przy tym jak w ukropie i gotujące po domowemu, od serca, tak jak gotuje się w portugalskich domach, czyli prosto, pysznie i uczciwie.

Dlatego gdybym był rodowitym Portugalczykiem obdarzonym wrażliwą, południową naturą, zapewne w tym momencie padłbym na kolana, zalewając się rzęsistymi łzami szczęścia, bo przypomniałoby mi się dzieciństwo, dom i najlepsze momenty spędzone z rodziną przy stole. Jednak jestem (wrażliwym) Polakiem, więc może i nie popłakałem się na środku lokalu, ale postanowiłem, że od razu po powrocie z Portugalii opowiem wam o tym niesamowicie smacznym miejscu mając nadzieję, że kiedyś do niego traficie.

Co też niniejszym czynię.

Było pysznie!

Adres: „O Velho Eurico”, Largo São Cristóvão  3, Lizbona.

Tutaj przeczytasz o najsłynniejszej pijalni wiśniówki w Lizbonie.

Nowe i niepublikowane opowieści z moich podróży przeczytasz w książce „Miejsce Za Miejscem, czyli podróże małe i duże”. Kliknij tutaj, żeby kupić książkę.

Chcesz być na bieżąco? Kliknij tutaj i polub ten blog na Facebooku!

Audycja „Miejsce Za Miejscem”- w każdy wtorek o 10:20 na antenie Radia Dla Ciebie oraz na: www.rdc.plArchiwalnych audycji można posłuchać tutaj.

————————————————————————————————————-