To będzie tekst o tym, że kiedy moje oczy upajały się widokami zaśnieżonych gór, ja upajałem się lokalnym bimbrem, dokarmiałem przydrożne świnie, byłem świadkiem ukamienowania węża i zwiedziłem pewien kuriozalny pomnik. W tym samym czasie mój żołądek nieskończoną ilość razy przemieszczał się z jednego krańca tułowia na drugi. A to wszystko wydarzyło się w ciągu zaledwie czterech godzin w uroczym kraju zwanym Gruzją.

To była męcząca podróż. Zaczęła się od wieczornej wycieczki na lotnisko Okęcie, skąd nocnym samolotem poleciałem do gruzińskiego miasta Kutaisi. Po wylądowaniu o świcie, trafiłem od razu do taksówki: na oko dwudziestoletniego mercedesa typu „beczka”, którym (w towarzystwie trzech rosłych Gruzinów ubranych w czarne skóry) przejechaliśmy dystans ponad 200 kilometrów. Po drodze raczyliśmy się w dużych ilościach lokalnym piwem, które sprzyja nawiązywaniu znajomości, zatem kiedy przyjechaliśmy na dworzec autobusowy w Tbilisi, w zasadzie byliśmy już przyjaciółmi. Pożegnanie trwało więc dobrych kilka minut. Dochodziła godzina ósma, majowe słoneczko dogrzewało, w głowie szumiały procenty, a ja postanowiłem kontynuować moją miłą podróż na północ – wszak tam zawsze musi być jakaś cywilizacja.

To tyle słowem wstępu, żebyście wiedzieli, jak trafiłem do Tbilisi, bo właśnie tam swój bieg zaczyna tzw. Gruzińska Droga Wojenna, którą chciałbym wam dzisiaj opisać. Nazwa brzmi groźnie, ale nie trzeba się tym sugerować. Ten znany już w starożytności trakt z Tbilisi na północ Gruzji przecina góry Kaukazu, mija granicę z Rosją i po ponad 200 kilometrach kończy swój bieg w mieście Władykaukaz.

Uff, tyle oficjalnych informacji, a teraz wróćmy na dworzec w Tbilisi. Zakupiwszy w kiosku butelkę wody i doskonały placek z serem zwany chaczapuri, wsiadłem do busa, który miał za szybą tabliczkę z napisem: „Kazbegi”, czyli nazwą miasteczka będącego celem mojej wycieczki. Busik był dość leciwy, cudownie brudny i obwieszony w środku świętymi obrazkami. Szybko zapełnił się pasażerami i kiedy ruszyliśmy w końcu z dworca, byłem już zapoznany z dwoma dziewczynami z Polski, przemiłą Francuzką i samotnym Japończykiem, wgapionym jedynie w swój tablet i sprawiającym wrażenie zupełnego braku zainteresowania światem zewnętrznym.

Po dziesięciu minutach podróży pomyślałem, że wspólne picie piwa to chyba tutejszy obyczaj, bo przecież kolejny raz w ciągu tego samego dnia zostałem poczęstowany owym trunkiem. Tym razem przez moich krajan. Po następnych dwudziestu minutach sympatycznej rozmowy z kierowcą wyszła na jaw słynna gruzińska gościnność: bo oto nasz przemiły szofer podał nam plastikową butelkę wypełnioną przeźroczystą cieczą, którą okazała się czacza, czyli tutejszy bimber. Nie wypada pić przed dziesiątą rano, ale ponieważ właśnie wybiła 10:09, z radością otworzyliśmy nieoczekiwany prezent od naszego łaskawcy.

Przyznam, że trochę czasu zajęło nam zainteresowanie Japończyka zawartością butelki, ale w końcu azjatycki kolega niespodziewanie dołączył do naszej wesołej kompanii, przyznając jednocześnie, że po raz pierwszy w życiu będzie pił alkohol. Może po prostu uwierzył, że to się nie dzieje naprawdę i stanowi jedynie część wirtualnego świata, w którym przebywa od dzieciństwa?

Tymczasem kilka kilometrów za Tbilisi widoki za oknami zaczęły się zmieniać. Dookoła nas widać było coraz więcej zielonych pagórków, a krajobraz stawał się górzysty. Po niecałej godzinie dojechaliśmy w końcu do malowniczo położonej twierdzy Ananuri. Gorąco polecam to miejsce właśnie ze względu na wyjątkowe położenie – nad rozlewiskiem rzeki Aragwi.

Na parkingu, przy którym zaparkował nasz bus, pasło się stadko uroczych świnek. A zresztą – widok wolno biegających zwierząt najróżniejszych gatunków to cecha charakterystyczna krajobrazu Gruzji i trzeba się po prostu do niego przyzwyczaić. Zaczęliśmy podkarmiać te urocze stworzonka, komentując ich obecność tutaj, natomiast nasz japoński towarzysz podróży (który od momentu wypicia czaczy wydawał się być nadmiernie pobudzony) zaczął prychać z zadowolenia na widok świnek i podczas kolejnego kwadransa biegał za nimi krok w krok, robiąc w sumie ze dwa tysiące zdjęć.


Ruszyliśmy dalej. Droga zaczęła wić się coraz wyżej i wyżej. Podczas kiedy my rozmawialiśmy ze sobą w busie, za oknami zaczęły pojawiać się ośnieżone szczyty i widoki zapierające dech w piersiach… Drodzy Państwo- zapewniam Was, że to bez wątpienia jedna z najpiękniejszych dróg górskich w tej części świata, a krajobraz wręcz oszołamia swoim pięknem. Skutecznie oszołomił widocznie także  naszego japońskiego przyjaciela, który porzucił tablet i jak oczarowany gapił się na widoki za oknem, nerwowo szepcząc pod nosem jakieś słowa w swoim języku i pochłaniając coraz to większe ilości trunku z plastikowej butelki.

Nagle… kierowca zahamował, po czym błyskawicznie wyskoczył z samochodu. I za chwilę naszym oczom ukazał się obrazek, który obrońców zwierząt zapewne przyprawiłby o palpitacje serca. A mianowicie nasz gruziński przyjaciel zaczął podnosić przydrożne kamienie i rzucać nimi w… wielkiego, czarnego węża, który pełzł sobie poboczem drogi. Ten próbował go atakować (a zapewne po prostu w ten sposób się bronił), jednak niewiele powalczył, bo kierowca ukamienował go w ciągu 30 sekund, po czym, wielce z siebie zadowolony, wrócił do szoferki. Jego złote zęby błyszczały w świetle kaukaskiego słońca, kiedy uśmiechał się od ucha do ucha, tłumacząc nam po rosyjsku, że właśnie zabił wyjątkowo jadowity okaz gada.

Im wyżej jechaliśmy, tym widoki za oknem były lepsze… a droga stawała się coraz gorsza. Była pełna wielkich dziur i rozpadlin, które kierowcy omijali slalomem, a w którymś momencie zaczęła przypominać plaster szwajcarskiego sera. I tylko mój biedny żołądek, napełniony po brzegi gruzińskim bimbrem, podskakiwał sobie na tych wybojach, przemieszczając się z miejsca na miejsce w przepastnych czeluściach tułowia. Poza tym dookoła było pełno błota i na poły rozpuszczonej brei śnieżnej, rozbryzgującej się pod kołami pojazdów. W końcu zrozumiałem, dlaczego w Gruzji tak rzadko myje się samochody i dlaczego, na Boga, nasz bus jest aż tak usyfiony!

No i tutejsze tunele. Jeśli ktoś z was kiedykolwiek jechał w doskonale oznakowanych i oświetlonych tunelami pod Alpami… niech tutaj raz na zawsze porzuci nadzieję. W Gruzji tamte standardy nie obowiązują. Tu wjeżdżasz do czarnej dziury w skale. Na poboczu i na środku ciemnego tunelu piętrzą się sterty nieuprzątniętych kamiennych odpadów, a przed sobą widzisz drogę będącą jedną wielką dziurą. A pośród tego krążą zagubieni kierowcy, którzy próbują się wyminąć w tej wąskiej i ciemnej kiszce, starając się przy tym nie najechać na kamienne przeszkody. Tak, tak – przejazd przez tunel na Gruzińskiej Drodze Wojennej to bez wątpienia jedyne w swoim rodzaju doświadczenie. Niektóre z nich są zresztą częściowo zasypane lawinami z kamieni, przez co nieprzejezdne, i kierowcy muszą się sporo natrudzić, żeby je ominąć.

W końcu, mijając kilkanaście tuneli, przemierzając niezliczone ilości serpentyn i coraz bardziej meandrujących dróg oraz bezustannie wspinając się pod górę, dojechaliśmy w pewne szczególne miejsce. O tyleż absurdalne, co niesamowicie położone. To pomnik przyjaźni gruzińsko-rosyjskiej z czasów, kiedy kraje socjalistyczne z radością budowały u siebie takie upamiętniające kurioza architektoniczne.

Ta upstrzona kolorowymi mozaikami monstrualna budowla została postawiona niedaleko przełęczy Krzyżowej- znajdującego się na wysokości ponad 2300 m najwyższego punktu Gruzińskiej Drogi Wojennej. Ni to koloseum, ni to łuk, ale widoki stąd są wręcz niewiarygodne, a przed nami rozciera się perspektywa na dobrych kilkanaście kilometrów! Absolutnie warto się tutaj zatrzymać, choć i tak żaden aparat nie odda w pełni tej wyjątkowej panoramy na cztery strony świata.

Powoli zbliżaliśmy się do celu naszej wycieczki, a tymczasem w naszym coraz bardziej brudnym busie panowała coraz luźniejsza atmosfera, wspomagana przez kolejne łyki czaczy i nakręcana opowieściami towarzyszy podróży. Tylko nasz Japończyk, chwilowo umęczony przez lokalny bimber, drzemał sobie z nosem na ubłoconej szybie samochodu, przeżywając zapewne we śnie wydarzenia ostatnich trzech godzin, będące jakże miłą odmianą dla jego codziennego świata gier komputerowych. Jeszcze tylko musieliśmy przepuścić stado owiec, które przechodziło sobie akurat przez środek drogi i po blisko czterech godzinach od wyjazdu z Tbilisi dojechaliśmy do górskiej miejscowości Kazbegi, gdzie skończyła się moja przygoda z Gruzińską Drogą Wojenną.


Moi drodzy, jeśli zatem kiedykolwiek wylądujecie w Tbilisi, poświęćcie sobie koniecznie kilka godzin, żeby przejechać się tą wyjątkową drogą, bo zapewniam was – będziecie tę podróż jeszcze długo pamiętać.

I niech moc czaczy będzie z wami!

O mojej dziwnej przygodzie w Gruzji przeczytasz TUTAJ.

Inne opowieści z moich podróży przeczytasz w książkach: „Miejsce za miejscem, czyli podróże małe i duże” oraz w jej drugiej części. Kliknij tutaj, żeby kupić książki.

Chcesz być na bieżąco? Kliknij tutaj i polub ten blog na Facebooku!

Audycja „Miejsce Za Miejscem” w każdy wtorek o 10:40 na antenie Radia Dla Ciebie oraz na: www.rdc.plArchiwalnych audycji można posłuchać tutaj.

————————————————————————————————————-