Miłośnicy historii starożytnej, wielbiciele płócien starych malarzy, esteci zakochani w rzeźbach genialnych włoskich twórców, a także wy  – badacze architektury renesansowej, pochylający się nad każdym wykuszem, wyłomem i zabytkowym  łukiem kamienic w Italii. Niestety, wygląda na to, że was zawiodę. Bowiem gdybyście zapytali mnie, co robiłem podczas mojej pierwszej wizyty w Neapolu (zapewne licząc na moje barwne opisy dzieł sztuki w muzeach) to niestety – bylibyście zawiedzeni. Ba – od tej pory uważalibyście mnie za prostaka. Bowiem szczerze mówiąc, w Neapolu to ja głównie… ŻARŁEM!

Tak, tak – celowo użyłem tutaj tego grubiańskiego określenia. Bowiem „jeść” to można elegancko, wytwornie, przy stole, maksymalnie trzy rady dziennie, zostawiając pewien niedosyt przed kolejnym posiłkiem. Ja natomiast w Neapolu żarłem. Po kilka razy w ciągu dnia, chodząc od jednej restauracji do drugiej,  trwając w stanie permanentnego przejedzenia , a jednak mimo tego bezczelnie zaliczając  kolejne oraz kolejne punkty na kulinarnej mapie miasta. Mój brzuch urósł przez trzy dni do rozmiarów wielkiej lekarskiej piłki, a zmęczona ciągłą pracą wątroba przestała już nawet wysyłać jakiekolwiek sygnały, że żyje i ma się dobrze. A najgorsze jest to, że gdybym dzisiaj znowu tam wylądował, zrobiłbym dokładnie to samo – czyli żarł od rana do wieczora! Albowiem Neapol jest kulinarną Mekką. Ziemią obiecaną smakoszy. Nieodkrytym lądem, który kusi odkrywców obietnicą obcowania z rajem dla podniebienia. Epicentrum włoskiej kuchni, która – nie bez kozery – uchodzi za jedną z najlepszych na świecie.

Zatem – miłośnicy historii, sztuki, renesansowego malarstwa i dziedzictwa Italii – ogłoście mnie prostakiem, troglodytą i abnegatem. Ale gdybym miał swoje biuro podróży, to w miejsce Muzeum Archeologicznego, neapolitańskiej katedry, wspaniałych kościołów i kaplic oraz ruin Pompejów, zaproponowałbym atrakcje kulinarne, które choć na kilka chwil przeniosłyby moich klientów w prawdziwie boskie zakątki Neapolu. Nie wierzycie? No to opiszę kilka z takich obowiązkowych miejsc.

A zatem na śniadanie zabrałbym taką wycieczkę na kawę. A gdzie? Nieważne, gdziekolwiek. Uwierzcie mi bowiem, że w Neapolu genialną kawę parzą wszędzie! Wystarczy wejść do dowolnej kawiarni, spelunki  czy mordowni. Im bardziej lokalnie, im wystrój wnętrza jest starszy i im więcej Włochów przebywa w środku – tym lepiej dla nas. Rodzajów kaw mamy zawsze do wyboru kilka, ale i tak choć raz obowiązkowo trzeba zamówić cudowny włoski wynalazek, czyli espresso! Barman podchodzi do wielkiego i starego barowego ekspresu na podciśnienie, sypie genialną, włoską kawę do pojemnika, ubija ją łopatką, następnie podnosi w dół chromowaną wajchę… i za chwilę podaje nam mikroskopijną filiżankę z równie mikroskopijną ilością czarnej jak smoła i mocnej jak diabeł kawy. Z obowiązkową pianką. Do tego stawia przed nami małą szklaneczkę zimnej wody gazowanej do popicia. Uwierzcie mi – naparstek tego szatana postawi na nogi największą mazepę każdej wycieczki. A może coś na przegryzkę? Rogalik z Nutellą może być? Zapewne będzie jeszcze ciepły, bo tutaj świeże i chrupiące ciastka to standard, a podanie czerstwego wypieku to poważne przestępstwo! A czemu akurat z Nutellą? Bo to także włoski wynalazek, wymyślony ponad 70 lat temu przez Pedra Ferrero… To lepsze, niż wymyślić żarówkę, nie uważacie?

Czas na obiad. Cóż, to pierwszy raz uczestników wycieczki w Neapolu, zatem wszyscy klienci mojego biura podróży zgodnie krzyczą jedno słowo: „pizza”! A być w tym mieście i nie zjeść tego placka to tak jak być w Paryżu i nie wejść wieżę Eiffla. A to dlatego, że pizza – drodzy państwo – powstała właśnie w Neapolu. A jednym z najsłynniejszych i najstarszych przybytków serwujących to danie jest tutaj Pizzeria Da Michele. Zatem to miejsce byłoby żelaznym punktem programu wycieczek organizowanych przez Szulim Travel i basta! Niestety, „odhaczenie” tej sztandarowej pozycji na mapie miasta wiąże się ze staniem w kolejce. Tak, tak – trzeba się po prostu przyzwyczaić do tego, że w Neapolu przenosimy się nieco w zgrzebne czasy PRL-u i aby dostać się do najlepszych tutejszych jadłodajni, należy swoje karnie odstać.

Jaki jest system? Ano po pierwsze wysyłamy naszego posła – przepraszam, tylko nie posła, to słowo wyjątkowo idiotycznie się kojarzy – zatem wysyłamy posłańca, który wchodzi do środka, znajduje Pana Kolejkowego (to tutaj bardzo ważna postać), podaje mu imię i ilość osób, które wraz z nim czekają na wejście. Potem wycofuje się na pozycje wyjściowe (czytaj: wraca na zewnątrz) i… czeka ze znajomymi na swoją kolej. Po około 40. minutach, wraz z kolejnym wyjściem Pana Kolejkowego do oczekującej gawiedzi usłyszymy w końcu, że nasza grupa może wejść! Boże – toż to taka sama radość, jak kupno dwóch kilogramów dorodnej serdelowej w latach 80-tych w Polsce!

W środku – minimalizm. Kilka stolików na krzyż, historyczne obrazki na ścianach, oraz zdjęcia Julii Roberts, która właśnie w tym miejscu grała kilka scen w filmie „Jedz, módl się i kochaj”. Ale i tak wielkousta Julia jest tylko skromnym dodatkiem do tego lokalu, albowiem w roli głównej występuje tutaj… wielki piec ogrzewany drewnem, do którego co kilka sekund na szuflach pakowane są kolejne pizze. Dokładnie na 90 sekund i ani na sekundę więcej! Inaczej pizza będzie wyglądać tak, jak ta biedna Anielka po trzech zdrowaśkach w rozgrzanym do czerwoności kaflowym piecu…Choć placek musi być lekko (dosłownie w kilku miejscach) nieco przypalony na brzegach – to także cecha porządnej, neapolitańskiej pizzy.

Pizzeria Da Michele sprawia także radość wszystkim niezdecydowanym. Tym, którzy (tak jak autor tego tekstu) potrafią zastanawiać się dwadzieścia siedem minut nad wyborem pozycji z menu. Albowiem tutaj istnieje przekonanie, że najprawdziwszą i najstarszą pizzą jest tylko i wyłącznie marinara. Czyli: sos pomidorowy (utarty z najprawdziwszych pomidorów), oliwa z oliwek, oregano, kilka ząbków czosnku, i tyle samo liści świeżej bazylii. I tak właśnie wyglądała pierwsza pizza na świecie, stworzona ponad 150 lat temu. Bez sera! Natomiast jeśli do tego dorzucimy jeszcze kilka (dosłownie kilka) plasterków sera mozzarella, dostajemy margheritę. I to już koniec naszego wyboru w tym miejscu. Żadnych wersji „na grubym” i trzydziestu dziewięciu rodzajów pizzy w menu. W prostocie siła! Marinara lub margherita, nic ponad to.

I kiedy po kilku minutach oczekiwania na stół wjeżdżają zamówione przez nas placki, na długo musimy zapamiętać ten moment, albowiem oto właśnie mamy przed sobą idealny wzorzec pizzy! Ciasto jest cienkie i mokre od gęstego sosu. Kawałek wzięty do dłoni ciężko jest utrzymać, więc Magda Gessler ze swoimi teoriami („prawdziwa włoska pizza jest sztywna i nigdy nie opada”) powinna uciec ze wstydu na Zanzibar.

I jeszcze do tego placek smakuje wybornie! Bez problemów można zjeść całą, słusznych rozmiarów pizzę, bowiem ciasto jest wyrobione na tyle wcześniej, że po uczcie nie zostaje nam nieznośny ciężar w żołądku, co jest normą w polskich pizzeriach, nawet tych udających włoskie. A zatem ogłaszam: molto gustoso! Kulinarny Olimp Neapolu został zaliczony.

Ale, ale! Klienci mojego nietypowego biura podróży zapłacili słono za tę wycieczkę. A skoro zapłacili, to mogą wymagać nie jednej, ale kilku porządnych atrakcji. Poprowadziłbym zatem moją żądną pożywienia czeredkę w kolejne miejsce, w którym mogliby poczuć magię jedzenia neapolitańskiego, a dodatkowo uświadomić sobie, że stolica Kampanii leży nad morzem. Albowiem wylądowalibyśmy… na stoisku rybnym, położonym przy uliczce Via Portamedina. Tam właśnie mieści się Pescheria Azzurra, czytaj: jedno  z najlepszych miejsc w Neapolu serwujących owoce Morza Śródziemnego. Bowiem kiedy już nacieszymy swoje oczy widokiem krewetek, wielkich płatów tuńczyka, ośmiornic, kalmarów i małż, które pływają sobie w miseczkach wystawionych na zewnątrz kramu, możemy zdecydować się skosztować tych przyjemności.

Oczywiście na miejscu, co często też wymaga postania w kolejce. Nudzić się jednak nie będziemy, bo na zamówienie czeka się szybko, a je się przy prowizorycznych stolikach na zewnątrz, obserwując gwar uliczny. Każdemu polecam, żeby zamówił tutaj miks owoców morza. O Święty January, założycielu Neapolu, jakież to jest dobre!

Dostajemy słusznych rozmiarów talerz, na którym jest ułożony stosik krótko smażonych kalmarów, ośmiornic, malutkich rybek i wielkich krewetek. Jeśli ktoś kiedyś „sparzył się” na smaku nieświeżych owoców morza i ma uraz do takich dań, tutaj na nowo zakocha się w ich aromacie. Bo w Pescherii Azzurra smakują wręcz bosko! Do tego polecam dokupić sałatkę z ośmiornicy skropionej cytryną i… można umierać, będąc zanurzonym w bezbrzeżnym morzu szczęścia kulinarnego.

Jednak mam nadzieję, że nikt z mojej wycieczki nie umrze z błogiej radości, którą sprawi mu tutejsze jedzenie, bowiem hola, hola – przed nami jeszcze kolejne punkty na mapie kulinarnej Neapolu…

Aby przeczytać część drugą „Neapolu kulinarnego” – prosimy kliknąć TUTAJ

Inne opowieści z moich podróży przeczytasz w książkach: „Miejsce za miejscem, czyli podróże małe i duże” oraz w jej drugiej części. Kliknij tutaj, żeby kupić książki.

Chcesz być na bieżąco? Kliknij tutaj i polub ten blog na Facebooku!

Audycja „Miejsce Za Miejscem” w każdy wtorek o 10:40 na antenie Radia Dla Ciebie oraz na: www.rdc.plArchiwalnych audycji można posłuchać tutaj

————————————————————————————————————-