W otoczeniu świętych obrazków, w hałasie wydobywającym się z rozklekotanego głośnika, pośród stada owiec i baranów, przy niezapiętych pasach, na metalowym łóżku piętrowym, a czasem w oparach lokalnego bimbru, czyli o specyfice podróżowania po Gruzji. Zacznę od małej dygresji. Otóż oprócz prowadzenia mojego bloga, zajmuję się często opowiadaniem o podróżach w szkołach, bibliotekach, czy domach kultury. I często po spotkaniach dostaję propozycje zorganizowania wycieczki dla jakiejś grupy. Gdybym miał łeb na karku i zmysł Rockefellera przy tym, zapewne założyłbym na boku coś w rodzaju niewielkiego biura podróży i pewnie zarabiał na wyjazdach jakieś pieniądze. Jednak nigdy nie godziłem się na taką odpowiedzialność. Dlaczego? Zaważyła tutaj znajomość siebie i własnej natury. Obawiam się bowiem, że wycieczka zorganizowana przeze mnie zakończyłaby się w najlepszym przypadku niedopilnowaniem noclegów lub transportu, czyli katastrofą logistyczną, a w najgorszym – pogubieniem co po niektórych członków wesołej eskapady, co pewnie skutkowałoby późniejszymi procesami, które ostatecznie „puściłyby mnie w skarpetkach”, jak to mawiał pewien polityk. Nie mówiąc o tym, że na pewno nie dopilnowałbym papierów i umów, bo cechuje mnie kompletny brak szacunku dla dokumentów. Dlatego konsekwentnie odmawiam takich propozycji. Bowiem w podróży mam generalną zasadę: „nie planuj, jeśli nie musisz”. I uważam, że ta maksyma akurat idealnie działa w Gruzji, a dokładnie w kwestii poruszania się po tym pięknym kraju. Zatem moja rada brzmi: idźcie na żywioł, a nie pożałujecie! Na Kaukazie takie podejście zawsze mi się sprawdzało. Zacznijmy od marszrutek. To podstawa tamtejszego transportu. Małe rozklekotane busiki docierają w Gruzji niemalże wszędzie i kursują bardzo często. No cóż, jeśli ktoś oczekuje luksusu, to tam go raczej nie znajdzie. W większości to wiekowe i nadmiernie eksploatowane pojazdy. W środku często trzęsie, brakuje klimatyzacji, więc otwarte okna w lecie to standard. Podobnie jak głośna i zwykle tandetna gruzińska muzyka wydobywająca się z charczących głośników, dzięki której możemy poznać twórczość lokalnych Zenków, może tylko obdarzonych bardziej męską barwą głosu niż nasz bard z Podlasia. Normą są także święte obrazki i krzyże prawosławne wiszące w okolicach kabiny kierowcy. No i jeszcze coś – limitem miejsc raczej tu sobie nikt nie zawraca głowy, zatem nie zdziw się, drogi podróżniku, jak będziesz zmuszony siedzieć przez kilka godzin na kole zapasowym lub na podłodze między siedzeniami. Dlatego dobrze jest zająć miejsce na przystanku czy też na dworcu  jeszcze zanim zaczną napływać kolejni pasażerowie. A co jeśli mamy daleko do dworca? Ano, wtedy wystarczy wyjść na główną drogę i po prostu machać ręką na kolejne, przejeżdżające marszrutki. Łatwo namierzyć cel ich podróży, bo za przednią szybą busów znajduje się tabliczka w alfabecie gruzińskim i łacińskim, która o tymże celu informuje. I zapewniam, że gdy tylko w środku znajduje się choćby jeden wolny zydelek lub – przy odrobinie szczęścia – fotel, taki pojazd na pewno się zatrzyma. A jeśli w danym mieście dworzec znajduje się daleko od głównej drogi lub go po prostu nie ma, to gdzieś na pewno funkcjonuje dziki, nieformalny przystanek na szosie. Tak jest na przykład w Gori, gdzie wystarczy wspiąć się na nasyp autostrady prowadzącej do Tbilisi, ażeby znaleźć się w tłumie ludzi na poboczu machających na przejeżdżające marszrutki. Proste? Proste! Każdy taksówkarz zna to miejsce i nas tam podwiezie. A oto właśnie ten nieoficjalny przystanek w Gori: Alternatywą dla marszrutek są… prywatne taksówki. Często nieoznakowane, a więc i niezupełnie legalne. Popularne i zatłoczone miejsca w Gruzji są pełne naganiaczy, którzy zapraszają nas do odbycia podróży ich pojazdem. Jeśli w tym momencie waszym skojarzeniem jest wąsaty taksówkarz z wielkim brzuchem i podkręconym tachometrem w aucie, który wystawi wam słony rachunek pod koniec podróży, jesteście w błędzie. Owszem, gruziński szofer także może mieć sumiaste wąsiska i brzuch rozdęty od placków chaczapuri, ale po pierwsze: cenę za przejazd negocjuje się na początku kursu (i tutaj radzę uzbroić się w cierpliwość i dużą dozę asertywności), a po drugie: w Gruzji przyjęło się, że taksówka zabiera raczej komplet pasażerów, więc często czeka się do momentu, aż pojazd się zapełni. Dlatego odpowiednio wynegocjowana cena kursu jest często równa, a bywa że i niższa od tej, którą zapłacilibyśmy w marszrutce za przejazd  ą samą trasą. A poza tym, prywatnym autem dojedziemy wszędzie, także do atrakcji turystycznych na uboczu, do których nie docierają rejsowe busiki. Często kierowcy są także skarbnicą wiedzy o Gruzji i jej mieszkańcach i bywają bardzo sympatyczni. Kiedyś wynajęliśmy taką taksówkę z przyjaciółmi na cały dzień i nasz szofer z uśmiechem częstował nas mandarynkami z własnego sadu, a także czaczą, czyli lokalnym bimbrem pochodzącym z jego piwnicy, z czego był niesamowicie dumny. Cudownie funkcjonuje w Gruzji także autostop. Kierowcy chętnie się zatrzymują, próbują z nami rozmawiać podczas podróży i… możemy dzięki nim poznać słynną gruzińską otwartość. Kiedyś na przykład  trafił mi się kierowca, który zaprosił mnie potem do swojego rodzinnego domu na kolację i zaoferował bezpłatny nocleg. I to wcale nie jest tutaj rzadkością! Innym razem, chcąc dostać się do miejscowości oddalonej o 160 km,  „złapałem” parkę – on miał pewnie z 50 lat, ona (prowadząca auto) – około 40. Od słowa do słowa okazało się, że ta miła pani zdała dwa tygodnie temu egzamin na prawo jazdy i oboje sobie wyjechali na krótką przejażdżkę, żeby świeżo upieczona szoferka mogła sobie poćwiczyć. Ale rozmawiało się nam tak miło, iż oboje w pewnym momencie stwierdzili, że w sumie mogą sobie przedłużyć wycieczkę… i zawieźli mnie do celu mojej podróży, 160 km dalej, pod sam hotel. Urocze, prawda? No i jeszcze mała konkluzja na temat tamtejszych kierowców. Otóż – przy całej mojej sympatii do narodu gruzińskiego – raczej nie są oni mistrzami kierownicy. Ba, bardzo często szarżują na drogach, za wszelką cenę chcąc pokazać swoją wyższość… a większość z nich gardzi zapinaniem pasów. A jeśli już złapiemy „okazję” i próbujemy w aucie zapiąć się na naszym fotelu, patrzą na nas z lekkim politowaniem i zdziwieniem, że nie ufamy ich genialnym rajdowym możliwościom. Stałym elementem tutejszego krajobrazu są także… stada owiec i baranów, które regularnie przechodzą przez drogi, nawet te główne. Zatem należy przygotować się na stanie autem pośród takiego stada i czekanie, aż owieczki  łaskawie sobie przejdą dalej. Zawsze też możemy postawić na gruzińskie koleje. Są w miarę punktualne i mają podział na klasy, dzięki którym wybieramy sobie luksus lub jego brak. Ja jechałem na przykład nocnym pociągiem w wagonie sypialnym najniższej klasy na metalowej pryczy wystającej ze ściany. Brakowało też ścianek działowych rozdzielających wagony. Ale i tak z niej nie skorzystałem, bo Gruzini każdy wolny moment wykorzystają na kontakty i interakcje z innymi, zatem w moim wagonie trafiłem na ogólną integrację, która trwała całą noc i była obficie podlewana gruzińskim winem. Zatem zapamiętajcie, że jadąc do Gruzji, należy sobie zostawić pewien margines improwizacji i szaleństwa. Bez tego ani rusz! Tutaj przeczytasz o tym, żeby uważać ze spożyciem czaczy w Gruzji. Inne opowieści z podróży można przeczytać w moich trzech książkach . Kliknij tutaj, żeby kupić książki. Chcesz być na bieżąco? Kliknij tutaj i polub ten blog na Facebooku! Audycja „Miejsce Za Miejscem” w każdą środę o 10:40 na antenie Radia Dla Ciebie oraz na: www.rdc.pl. Archiwalnych audycji można posłuchać tutaj