Czy ja naprawdę sprawiam wrażenie głupka? Owszem, przyznam, że czasem jak się zamyślę, mogę faktycznie wyglądać bezmyślnie, a kiedy piszę, to zdarza mi się wystawić język, co rzeczywiście nie wygląda najmądrzej. No, ale żeby od razu idiota?

Kiedy byłem w Maroku, to pytanie nieustannie wracało do mnie jak bumerang, nie dając spokoju. Na każdym kroku dawano mi także odczuć, że jestem niemalże milionerem, który tylko dla kamuflażu ubiera się w średniej jakości ubrania i sandały lub trampki, a tak naprawdę w swojej posiadłości zgromadził nieprzebrane skarby.

Na początku uściślijmy – Królestwo Maroka to naprawdę piękny kraj. Gorące Morze Śródziemne od północy, Ocean Atlantycki od zachodu, w środku majestatyczne góry Atlas i bezkresne pustynie, a także pełne tajemniczych labiryntów kilkusetletnie miasta z Marrakeszem i Fezem na czele.
Dlatego zupełnie nie rozumiem, dlaczego w ciągu mojego kilkudniowego pobytu akurat w tym cudownym kraju, ciągle byłem zaczepiany na ulicach i traktowany jak:

a) głupek,
b) potencjalny milioner
(właściwe skreślić).

marrakesz3małe

Wiem, że na tle śniadych mieszkańców Maroka wyglądałem jak typowy europejski turysta: blond włosy, w ręku aparat fotograficzny i mapa, a do tego jeszcze rozglądałem się po bokach jak bezmyślne ciele. Nic zatem dziwnego, że i wyjściowe ceny na marokańskim bazarze były dla mnie dwukrotnie wyższe, a każdy handlarz próbował mnie naciągnąć. „W porządku” – tłumaczyłem sobie – „Tak to już jest – płacisz frycowe za to, że nie jesteś stąd”.

W moim poprzednim artykule o Maroku wspominałem już o fałszywych przewodnikach, którzy podchodzili do mnie na uliczkach marokańskich miast i próbowali prowadzić do miejsc, do których wcale się nie wybierałem, prosząc mnie po chwili o datek w zamian za tę niechcianą usługę. To też w gruncie rzeczy rozumiałem, traktując ich jak upierdliwy element tamtejszego „folkloru”. No, ale kiedy upadła mi czapka na ziemię i jakiś miejscowy błyskawicznie schylił się po nią (wyprzedzając mnie o ułamek sekundy), po czym, podając mi moją własność, zażądał opłaty… zrozumiałem po raz pierwszy, że coś jest nie tak.

A w kolejnych dniach przeżyłem dwie przygody, które potwierdziły mi, że chyba nigdy nie zdołam pojąć do końca tamtejszej mentalności:

PRZYGODA PIERWSZA

Hostel w starej części Marrakeszu. Zapewne ciężko będzie wam w to uwierzyć, ale całą noc myślałem. Moje szare komórki przegrzewały się, wręcz skwierczały od wysiłku, a nad ranem, niczym komputer Odra w latach siedemdziesiątych, wypluły wynik wprost do mojego mózgu. I tak oto dostałem olśnienia! Pomyślałem sobie, że jedynym lekarstwem na wszelkie niedogodności i zaczepki wynikające z mojego europejskiego wyglądu, będzie… stara jak świat sztuka kamuflażu! Sprytne, co? Postanowiłem zatem odtąd chować się za ciemnymi okularami, a głowę szczelnie otulać kapturem. Aparat fotograficzny powędrował na dno torby, a mapy pozbyłem się w ogóle.

Marrakesz2małe

Będąc przekonanym, że wyglądam jak rasowy Arab, ruszyłem pełen nadziei w miasto. I rzeczywiście – zaczepki i próby wyłudzenia paru groszy jakby na chwilę ustały, a ja poczułem się jakbym wynalazł co najmniej proch!

I kiedy po trzech godzinach zwiedzania, szczęśliwy, że po raz pierwszy zaznałem w tym kraju świętego spokoju, nagle, w okolicy Pałacu Bahia, usłyszałem za sobą angielskie nawoływanie, a za chwilę zrównał się ze mną pewien starszy pan. Wyglądał nobliwie, prowadził koło siebie rower i dodatkowo sprawiał bardzo miłe wrażenie.
Zapytał mnie grzecznie, czy jestem Żydem Sefardyjskim. Przyznam, że równie dobrze mógł mnie zapytać o roczne wydobycie kobaltu w Gambii, ale grzecznie mu odpowiedziałem, że nic mi nie wiadomo o tym, żebym należał do takiej grupy.

Na co on spytał skąd jestem i kiedy dowiedział się, że z Polski, powiedział, że był kiedyś w Warszawie i, że cieszy się, że może ze mną porozmawiać, bo ma okazję poćwiczyć swój angielski. Pogadaliśmy sobie trochę, mój rozmówca zaczął opowiadać o tym, jak się żyje w Maroku i po kilku minutach stwierdził, że musi mi pokazać, jak mieszka. „No i fajnie” – pomyślałem – „w końcu zobaczę jak żyje typowy Marokańczyk”. Poszliśmy więc wąskimi uliczkami Marrakeszu, aby w końcu wejść do jednego z mieszkań w wąskim labiryncie uliczek.

Mój przewodnik zaprowadził mnie do pokoju urządzonego zupełnie po europejsku i zaczął pokazywać zdjęcia swoich dzieci i wnuków. Jednocześnie gotował aromatyczną, korzenną herbatę z cukrem w imbryczku, mówiąc, że takim tradycyjnym i niemożliwie słodkim naparem gości się tutaj przyjaciół. Przyznam, że słysząc te słowa poczułem się niemalże jak członek jego rodziny, myśląc w duchu, że w końcu mam szansę zmienić zdanie o tutejszych mieszkańcach.

Marrakesz 1małe

I właśnie w tym momencie mój gospodarz przyniósł paczkę herbaty, wskazał na nią i powiedział, że właśnie taką teraz pijemy. Przyznam, że ta informacja nie zrobiła na mnie większego wrażenia, głównie dlatego, że arabskie szlaczki na opakowaniu niewiele mi mówiły, ale z grzeczności pokiwałem głową. Za chwilę doniósł kilka innych paczek, tym razem z przyprawami, i powiedział, że to właśnie one odpowiadają za smak arabskiej herbaty. Po chwili wyszedł i wrócił z kolejnymi produktami- tym razem były to figi, daktyle i cynamon. Zanim obstawił mnie próbkami głównych towarów eksportowych Królestwa Maroka, w moim przegrzanym nocnym wysiłkiem umyśle, niewielka blaszka w lewej półkuli mózgu odpowiedzialna za ostrzeżenia, zaczęła się żarzyć na czerwono.

Kiedy mój nowy przyjaciel zaczął pokazywać każdą paczkę z osobna i mówić jej cenę, kolejna blaszka w prawej półkuli również się rozświetliła.
A gdy wyszedł do drugiego pokoju, aby po chwili wrócić z naręczem jedwabnym tkanin (a każda z nich miała przyklejoną metkę z ceną), wiedziałem już dwie rzeczy:
1) że szczera i bezinteresowna przyjaźń polsko- marokańska w tym pokoju raczej nie ma szansy zakwitnąć,
2) i, że teraz czeka mnie próba asertywności, hartu ducha i charakteru: jak, nie urażając przy tym gospodarza, oddalić się stąd jak najszybciej.

I gdybym był prawym, silnym facetem z niezachwianymi zasadami moralnymi w typie Clinta Eastwooda z Dzikiego Zachodu, powiedziałbym (zapewne zachowując przy tym kamienną twarz) mojemu rozmówcy: „Hola, hola, kolego. Nie obraź się, ale nie mam ochoty niczego tutaj kupować”. Po czym uścisnąłbym po męsku jego dłoń, wsiadł na karego konia i odjechał w siną dal…

Ale ponieważ jestem Michałem z Polski, to ze sztucznym uśmiechem na twarzy poprosiłem gospodarza o przyniesienie kolejnych tkanin, a gdy zniknął on na dłużej w drugim pokoju, po angielsku wymknąłem się z mieszkania i oddaliłem w szybkim tempie, przerywając tym samym obiecujące pertraktacje handlowe… i nie dokładając się nawet jednym dolarem do bilansu handlowego pomiędzy Rzeczpospolitą Polską a Królestwem Maroka.
I kiedy myślałem, że już nic w mentalności Marokańczyków nie zdoła mnie zaskoczyć, kolejnego dnia przeżyłem przygodę, która uświadomiła mi, jak bardzo się myliłem…

Chcesz przeczytać moje nocne wrażenia z marokańskiego Fezu? Kliknij TUTAJ

Ciąg dalszy tej opowieści, a także premierowe i niepublikowane opowieści z moich podróży, przeczytasz w dwóch częściach książek „Miejsce Za Miejscem, czyli podróże małe i duże”. Kliknij tutaj, żeby kupić książki.

Chcesz być na bieżąco? Kliknij tutaj i polub ten blog na Facebooku!

Audycja „Miejsce Za Miejscem”- w każdy wtorek o 10:40 na antenie Radia Dla Ciebie oraz na: www.rdc.pl. Archiwalnych audycji można posłuchać tutaj