Irokezy na głowie. Wąskie spodnie w kratę. Setki agrafek wpiętych w ubranie. Łańcuchy. Glany. Tanie wino. Ostra jak brzytwa muzyka gitarowa. Anarchia, Jarocin i „No Future”. Poznajecie? Oczywiście, przecież to opis punkowców – jednej z najbarwniejszych i zarazem najmniej grzecznych subkultur w historii. Ale ja wam mówię, że w porównaniu do etiopskiego plemienia Mursi, nasi dzielni punkowcy wypadają co najwyżej… jak chór chłopięcy z Wiednia.

No dobra, na początku do czegoś się przyznam. Otóż jakieś 20 lat temu także i ja przechodziłem okres buntu. Farbowałem swoje długie (wtedy) włosy, miałem w uchu kolczyk, w głowie mętlik i anarchię, a na słuchawkach w walkmanie (młodsze pokolenie: sprawdźcie sobie to słowo w „Wikipedii”) muzykę Nirvany, której byłem wyznawcą. A że muzyce grunge całkiem blisko było do punku, to i ja czułem do punkowców dużą miętę i miałem wśród nich mnóstwo znajomych. Niejedno tanie wino pękło w bramie w ich towarzystwie i podobnie jak oni czułem się stuprocentowym dekadentem „bez przyszłości”, bo to hasło działało mi wyjątkowo na wyobraźnię. Zresztą podobnie jak ich kosmiczne stroje i ten cały chuligański punkowy etos.

Jednak kiedy dwadzieścia kilka lat później trafiłem w Etiopii wprost do wioski w której mieszkali ludzie z plemienia Mursi, nawet ja musiałem uczciwie przyznać przed samym sobą, że punkowcy to przy nich grzeczne i ułożone chłopaki w krótkich spodenkach i białych getrach na szkolnej akademii. A ludzie Mursi to prawdziwi hardcore’owcy z krwi i kości. Crème de la crème dekadencji w najczystszej postaci.

Przede wszystkim są uosobieniem powiedzenia: „jak się bawić to się bawić”! Agrafki? Glany? Irokezy? Toż to tylko śmiechu warte gadżety. Bowiem w tym plemieniu do swojego wizerunku pochodzi się z największym zaangażowaniem, poświęcając temu własne ciało. I tak oto kobiety słyną na cały świat ze swoich ust, a w zasadzie z dolnej wargi, którą przekłuwają sobie już w okresie dojrzewania, wkładając w nią gliniany, zdobiony różnymi wzorkami krążek. Na początku mały, 4-centymetrowy, ale z czasem rozpychają ten otwór w wardze coraz to większymi ozdobami, które dochodzą nawet do 30 cm średnicy! Nic dziwnego, że ta społeczność nie zna w ogóle pocałunków, bo w sumie jak pocałować kobietę, której dolna warga po wyjęciu takiego krążka potrafi sięgać do brody?

Jednak w ich kręgu kulturowym jest to najpiękniejsza z ozdób, a kobieta, która ma najbardziej rozciągnięte usta uchodzi za najbardziej pożądany kąsek na tamtejszym rynku matrymonialnym. Żeby jeszcze tego było mało, kolejną cenioną ozdobą są blizny na skórze, czyli  skaryfikacje. Otóż panie nacinają głęboko nożem swoje ręce, ramiona czy piersi, po czym zasypują rany popiołem, żeby blizny były jak najbardziej okazałe i zostały na ciele do końca życia. Jak rozmach, to rozmach! Do pełni kanonu piękna kobiecego plemienia Mursi dochodzi jeszcze malowanie swoich ciał, które zresztą są najczęściej osłonięte tylko przepaskami biodrowymi.

Pisałem wcześniej o punkowym etosie chuligańskim. No to trzeba wam wiedzieć, że chłopaki z Mursi to się dopiero lubią zabawić. Na grubo! Otóż w wiosce część mężczyzn nosi ze sobą broń, z którą prawie nigdy się nie rozstają! Są zakochani w kałasznikowach oraz strzelbach i – co gorsza – nie wahają się ich użyć. Co roku w Dolinie Omo (w której żyje plemię) wybuchają konflikty o bydło czy też o ziemię, w wyniku których giną ludzie. Wet za wet, oko za oko. Mimo, że rząd etiopski oficjalnie zabronił posiadania broni, tutaj nikt nie traktuje tego zakazu na poważnie. Anarchia pełną gębą, a co! Ażeby pochuliganić sobie jeszcze więcej, mężczyźni Mursi raz na jakiś czas leją się między sobą na kije. Przy czym nie są to walki dla sportu, ale krwawe bitwy o względy kobiet – wszak ślicznotka z 30-centymetrowym krążkiem w dolnej wardze potrafi zawrócić w głowie niejednemu, zatem często trzeba stoczyć o nią zażartą i brutalną walkę.

A co jeśli wyjdziemy z niej zwycięsko? No cóż, wtedy trzeba się przygotować na spory wydatek. Bo za te najbardziej urodziwe niewiasty trzeba zapłacić jej rodzinie niemało, bo nawet 40 czy 50 sztuk bydła, a do tego dorzucić jeszcze kałasznikowa. Bowiem to ilość posiadanych krów i kóz jest w plemionach etiopskich wyznacznikiem bogactwa. A kobiety, jak to wszędzie na świecie, potrafią słono kosztować.

Choć, bądźmy szczerzy, na biednych nie trafiło. Plemię Mursi, mimo, że żyjące w prymitywnych warunkach, uchodzi za jedno z najbogatszych całej w Etiopii. A także za jedno z najbardziej znanych na całym świecie! Bo ich nieszablonowy wygląd, w połączeniu z anarchistycznym nastawieniem do świata oraz oddalenie plemienia o kilkadziesiąt kilometrów od najbliższej cywilizacji spowodowały, że turyści walą do nich drzwiami i oknami. Choć to może źle powiedziane, bo w ich bambusowych chatach ani okien, ani drzwi raczej nie uświadczysz.

Odwiedzają ich zarówno turyści jak też dziennikarze, fotografowie i filmowcy. Na ich temat powstało już kilkadziesiąt reportaży, więc Mursi mogą spokojnie czuć się afrykańskimi celebrytami. Oczywiście nie ma nic za darmo, bo trzeba im zapłacić za każde jedno zdjęcie zrobione mieszkańcom. Rozliczenie następuje od razu po pstryknięciu i trzeba obiektom swoich ujęć wypłacić ustalone wcześniej kwoty. Przy czym oni wykazują się przy okazji niesamowitym zmysłem handlowym i kreatywnością, próbując ustawić się do zdjęcia jak największą grupą (bo płaci się za każdą osobę uwiecznioną na fotografii), lub też próbując wepchnąć w kadr swoje kolejne dzieci. Ponieważ turystów przewija się przez wioskę sporo, zatem Mursi należą do najbogatszych plemion posiadających  duże ilości bydła, które są oznaką statusu. Dodam jeszcze, że każda wizyta w plemieniu musi być wcześniej ustalona z wodzem, a ekipy filmowe płacą dodatkowe pieniądze za zrobienie reportażu.

I jeszcze jedno. Wioskę odwiedzić przed południem. Dlaczego? Ano dlatego, że mieszkańcy lubią sobie wypić. Co ja mówię – oni nade wszystko kochają sobie golnąć i to w ilościach hurtowych. Co jakiś czas, mężczyźni z plemienia są wysyłani do najbliższego miasta z dwoma lub trzema krowami, a kiedy po trzech dniach wędrówki uda im się sprzedać na targu zwierzęta, wracają objuczeni arakiem, czyli podłym bimbrem, który przez kolejne dni pije cała wioska od rana do wieczora.

Czymże więc przy tym takich ilościach jest picie taniego wina podczas festiwalu w Jarocinie? Skromną degustacją, niczym więcej! O ile do południa da się jeszcze z nimi normalnie porozumieć, to im jest później, tym robią się bardziej nieprzyjemni, a nawet agresywni – jak na prawdziwych afrykańskich chuliganów przystało. A wtedy wypada nam już tylko jak najszybciej ewakuować się z wioski.

Zatem przy całej mojej sympatii i ogromnej słabości do subkultury z irokezami na głowie muszę stwierdzić, że najbardziej punkowa grupa ludzi na świecie mieszka w Etiopii, a konkretnie w dolinie rzeki Omo.

I niech moc anarchii pozostanie z nimi na długo!

TUTAJ przeczytasz o dziwnej ceremonii inicjacyjnej w etiopskim plemieniu Hamerów.

Nowe opowieści z moich podróży przeczytasz w dwóch częściach książek „Miejsce Za Miejscem, czyli podróże małe i duże”. Kliknij tutaj, żeby kupić książki.

Chcesz być na bieżąco? Kliknij tutaj i polub ten blog na Facebooku!

Audycja „Miejsce Za Miejscem” w każdy wtorek o 10:40 na antenie Radia Dla Ciebie oraz na: www.rdc.plArchiwalnych audycji można posłuchać tutaj