Co byście wybrali – chodzenie na nudne filmy w ramach równie nudnych randek, czy też może… rozebranie się do naga wobec całej wsi i podjęcie próby przeskoczenia przez osiem byków? Według was to absurdalne pytanie? Nie do końca, bowiem i w jednym i w drugim przypadku w efekcie finalnym chodziłoby o to samo – zdobycie upragnionej kobiety! Dziś opowiem wam o tym, czym różnią się nasze, europejskie sposoby na miłość od tych stosowanych przez mężczyzn w plemieniu Hamerów – jednej z najdzikszych etiopskich społeczności.

Weźmy na przykład piszącego te słowa. O mój Boże, jak ja musiałem się nagimnastykować z dziewczynami, mając te 16 czy 17 lat. I jakim musiałem być wtedy melepetą! Po pierwsze – trzeba było postarać się dobrze wyglądać, co w moim przypadku nie jest takie proste. Po drugie – w mrocznych początkach moich miłosnych podbojów byłem niczym te ciepłe kluchy i wydawało mi się, że jak godzinami będę wpatrywał się maślanymi oczami w wybrankę mojego serca, a potem padnę przed nią na kolana z różą w dłoni i poproszę ją o chodzenie, to ona się zgodzi. Figa z makiem!

W swojej desperacji napisałem nawet dla dziewczyny pseudo wiersz, który dzisiaj można by pokazywać na lekcjach języka polskiego jako antytezę poezji. A ileż nudnych filmów musiałem obejrzeć, próbując w ciemności choćby musnąć dłoń swojej aktualnej muzy. Ile godzin produkowałem swoje monologi, gdy okazywało się, że moja towarzyszka randki była raczej małomówna i musiałem bezsensownym gadaniem pokrywać momenty niewygodnej ciszy. I co? Wszystko na nic: odbijałem się od zimnych serc moich bogdanek niczym od ściany. I dopiero kiedy zbuntowałem się i postanowiłem kompletnie zmienić swoje podejście do dam, wręcz ostentacyjnie ignorując wdzięki tych które mi się podobały, a dodatkowo zacząłem używać  bez umiaru swoich pokładów złośliwości i ironii – karty odwróciły mi się o 180 stopni i… nagle zacząłem wygrywać. W moim przypadku zadziałała metoda „na złośliwego drania”, dzięki której, po wielu wcześniejszych nieudanych próbach, w końcu znalazłem wybrankę serca!

I kiedy po 20 latach od tamtych – mniej lub bardziej udanych – podbojów, stałem się świadkiem ceremonii inicjacyjnej pewnego mężczyzny z plemienia Hamerów w Etiopii – stwierdziłem, że u nich przynajmniej reguły gry damsko-męskiej są bardziej przejrzyste i nie trzeba wymyślać skomplikowanych strategii, żeby zdobyć upragnioną kobietę. Tam metoda jest jedna.

Ale od początku. W Etiopii żyje ponad 50 tradycyjnych plemion. Hamerowie są jednym z nich: żeby do nich dotrzeć trzeba pojechać na południe kraju, w sam środek dzikiej doliny rzeki Omo. Żyją niczym plemiona pierwotne – mieszkają w w wiosce ogrodzonej płotkiem zrobionym z żerdzi, w małych chatkach zbudowanych z bambusa i trawy. Miedzy domkami przechadzają się kozy i krowy – wyznacznik bogactwa plemienia.

Hamerowie obchodzą się bez elektryczności, telefonii komórkowej i wszelkich dóbr cywilizacyjnych, a ubierają w tradycyjne stroje zrobione ze zwierzęcych skór. Kobiety noszą warkoczyki farbowane mieszaniną czerwonej gliny, masła i kadzidła, mężczyźni piją z dużym upodobaniem miejscowy bimber czyli arak, a życie całej społeczności podporządkowane jest normom plemiennym wyznaczanym przez starszyznę – i oczywiście – przez wodza.

A jedną z takich norm jest pasowanie na mężczyznę, co traktowane jest tutaj niezmiernie poważnie i nosi rangę bardzo ważnej uroczystości, którą żyje cała społeczność Hamerów i którą wspomina się potem bardzo długo, komentując we własnym gronie każdy jej element. I tak się dobrze złożyło, że moja wizyta w plemieniu zbiegła się w czasie z tą rzadką ceremonią, zatem miałem po prostu fart! Chociaż, między Bogiem a prawdą musiałem szczęściu nieco pomóc płacąc równowartość 70 złotych za możliwość obserwowania ceremonii inicjacji, ale i tak czułem się wybrańcem. Nawet doliczywszy koszty wizy do Etiopii, którą zresztą załatwiłem błyskawicznie i bezproblemowo za pośrednictwem strony aina.pl, oraz dojazdu w Dolinę Omo ze stolicy i tak uważam, że było warto! A dlaczego? Bo to zanikający świat i nie jest pewne, że za 20 czy 30 lat nie zginie zupełnie.

Żeby uczestniczyć w wydarzeniu, trzeba było najpierw przejść przez rwącą, afrykańską rzekę, która z prędkością mniej więcej 60 km/h akurat tego dnia niosła pokłady nocnych deszczów w  kolorze brązowym. Uwierzcie mi, że nie było to proste ze względu na silny nurt i muliste dno, w które zapadałem się co kilka metrów po pas. No ale miałem przed sobą cel – wszak nie każdemu jest dane zobaczyć ceremonię inicjacji młodzieńca. A tym „młodzieńcem” był 39-latek, siedzący sobie spokojnie tuż za rzeką w towarzystwie starszego kolegi, który niejako wprowadzał go w dorosłość.

Tak, tak – nie pomyliłem się – facet miał 39 lat! Czemu aż tyle? Ano dlatego, że pewnie pochodził z biedniejszej rodziny, bowiem w tradycji Hamerów aby starać się żonę, mężczyznę musi być na to stać! I to dosłownie, bo aby zacząć starać się o wdzięki tej jedynej trzeba zapłacić jej rodzinie… kilkadziesiąt krów. Bo to właśnie bydło jest w plemieniu Hamerów jednostka bogactwa. Bohaterowi tej ceremonii trochę zajęło zgromadzenie aż tylu sztuk krów, stąd przeszedł ceremonię pasowania na mężczyznę dopiero w wieku 39 lat. Kapitalizm jest bezlitosny, także w dzikiej Afryce. No, ale kiedy w końcu go było na to stać, mógł stanąć do próby. I w tym momencie zaczął się cały show.

Pierwszym elementem tej plemiennej fety są tańce kobiet. Uczestniczą w tym zarówno nastolatki, kobiety w średnim wieku a także seniorki plemienia – słowem: pełen przekrój społeczny żeńskiej części Hamerów. Do nóg mają poprzyczepiane grzechotki, a ich taniec symbolizuje tezę: „mężczyzna, który dzisiaj przechodzi próbę, jest naszym bratem i przyjacielem, więc stajemy za nim murem w dniu próby i nie chcemy go wypuścić!”. Przy czym wszystkie hałasowały tak niemiłosiernie głośno, że ledwo dało się wytrzymać.

Musiały bardzo kochać tego swojego „brata”, skoro ich taniec trwał (w pełnym słońcu) blisko trzy godziny! Zacząłem podejrzewać, że niewiasty wspomagały się w międzyczasie arakiem albo żuły wcześniej tutejszej narkotycznej rośliny zwanej czatem, bowiem kilkugodzinny taniec w temperaturze 30 stopni zdawał nie robić na nich większego wrażenia. Ale najlepsze i tak miało dopiero nadejść…

Ciąg dalszy opowieści przeczytasz tutaj.

Inne opowieści z moich podróży przeczytasz w książkach: „Miejsce za miejscem, czyli podróże małe i duże” oraz w jej drugiej części. Kliknij tutaj, żeby kupić książki.

Chcesz być na bieżąco? Kliknij tutaj i polub ten blog na Facebooku!

Audycja „Miejsce Za Miejscem” w każdy wtorek o 10:40 na antenie Radia Dla Ciebie oraz na: www.rdc.plArchiwalnych audycji można posłuchać tutaj

————————————————————————————————————-