O konsekwencjach mojego słodkiego uzależnienia. O lądowaniu samolotem, które może przyprawić o dreszcze. A także o tym, jak wypadnięcie trzech słodkich żelków z opakowania spowodowało to, że powstał ten artykuł.

Podróżuję od wielu lat, mam zatem na koncie wiele startów i lądowań. Większość z nich przebiegała bez jakichkolwiek zakłóceń, ale kilka spośród nich potrafiło skutecznie wytrącić mnie (i nie tylko mnie) z oazy wewnętrznego spokoju. Szczególnie pamiętam pewien lot z Gruzji do Polski, kiedy samolot wystartował (z trzygodzinnym opóźnieniem) w samym środku śnieżycy… natomiast pierwsze dwadzieścia minut lotu wspominam jako horror. Ludzie w samolocie byli przerażeni, kilka osób zaczęło nawet płakać albo modlić się, a i sama załoga miała marsowe miny, bo maszyną trzęsło lepiej niż na karuzeli.

Dlatego kiedy w grudniu tego roku mój samolot zbliżał się do lądowania na lotnisku na Maderze, słoneczko świeciło, a wiaterek był tego dnia raczej słaby – byłem bardzo spokojny. Czytałem sobie w tym czasie książkę i zajadałem żelkami pewnej słynnej austriackiej firmy, za której wyroby dałbym się pokroić. A jednak, gdy tylko koła samolotu dotknęły płyty lotniska… zaczęło się bardzo ostre hamowanie. Tak gwałtowne i tak niespodziewane, że książka upadła mi między siedzenia, a z opakowania wypadły mi na podłogę… aż trzy żelki. Ja natomiast uderzyłem głową o oparcie fotela naprzeciwko.

Pal licho książkę i łeb mój ogromny, ale jeśli trzy znakomite żelki wypadają ci z torebki, to wiedz, że coś się dzieje! Zatem zerknąłem szybko za okno samolotu i zauważyłem, że z jednej strony pasa startowego wyrastają góry, z drugiej zaś – tuż obok – widać wzburzone fale oceanu. Tego dnia miałem wątpliwą przyjemność poczuć na własnej skórze uroki lądowania na lotnisku Santa Cruz na Maderze – jednym z najniebezpieczniejszych lotnisk świata.

Z wnętrza samolotu tego nie widać, ale tutejszy pas startowy jest otoczony oceanem nie z jednej, a z trzech stron! Lotnisko jest wciśnięte w wąski kawałek terenu pomiędzy wodą a górami. Najlepiej widać to na tym oto zdjęciu. Dodatkowym elementem, który utrudnia lądowanie jest silny wiatr, wiejący na oceanicznej Maderze z wyjątkowym impetem. Dlatego często zdarza się, że pasażerowie samolotów „już są w ogródku i witają się z gąską”, kiedy to piloci maszyn decydują się jednak wzbić z powrotem w powietrze i powtórzyć od początku manewr lądowania. Właśnie ze względu na bardzo silne podmuchy powietrza, które często rzucają tutaj samolotami na różne strony.

Co grozi samolotowi, który zbyt późno „usiądzie” na pasie i nie zdąży ostro wyhamować? Ano, w najgorszym wypadku może zsunąć się po skałach wprost do oceanu. Albowiem odpowiednie ustawienie maszyny względem pasa i odpowiednio krótka droga hamowania są na tym lotnisku kluczami do sukcesu! Podobno do lotów na Maderę wyznaczani są wyłącznie piloci z dużym doświadczeniem, bo lądowanie tutaj wymaga sporych umiejętności.

Długość pasa startowego od zawsze stanowiła główny element ryzyka tego lotniska. Przez pierwsze ponad dwadzieścia lat, od otwarcia w 1964 roku, pas startowy miał tylko 1600 metrów długości. Czyli piloci mieli jedynie niewiele ponad półtora kilometra na usadzenie maszyny i wyhamowanie kilkuset tonowego ciężaru. Ryzyko było ogromne, bowiem złe usadowienie samolotu na lądowisku skutkowało wpadnięciem samolotu do oceanu. I tak się niestety wydarzyło na tym lotnisku i to nie raz! Najgorsze pod tym względem były lata siedemdziesiąte, kiedy to doszło tutaj do kilku katastrof! Najbardziej tragiczny w skutkach był rok 1977, gdy w odstępie zaledwie miesiąca doszło do dwóch wypadków lotniczych, w których zginęło w sumie prawie 200 osób! Oba samoloty uczestniczące w tych katastrofach nie wyhamowały na czas i zsunęły się do oceanu. A zatem mówimy o naprawdę niebezpiecznym miejscu.

Lotnisko na Maderze przed 1986 rokiem (Wikipedia)

Dlatego już w 1986 pas startowy wydłużono o 200 metrów, a w 2000 roku dobudowano specjalną platformę wspartą na betonowych kolumnach, dzięki której pas startowy liczy obecnie 2781 metrów. Co ciekawe, każdy ma możliwość obejrzeć z bliska tę wyjątkową konstrukcję sztucznie wydłużającą drogę dla samolotów, bo tuż pod nią poprowadzono samochodową drogę szybkiego ruchu. Zatem istnieje możliwość obserwacji z bardzo bliska lądowań samolotów na płycie lotniska.

Natomiast jeśli ktoś chciałby popatrzeć na startujące samoloty w „pięknych okolicznościach przyrody”, to powinien pojechać na plażę miejską do miejscowości Santa Cruz, która położona jest zaledwie dwa kilometry od terminala lotniskowego. I tam, leżąc na kocyku i wyciągając spod koca kolejne kamienie uwierające w tyłek (bo to typowo maderska kamienista plaża) oraz sącząc sobie wino madera, ma okazję popatrzeć widoczne stąd zakończenie pasa startowego i co kilka minut obserwować wzbijające się w niebo kolosy…

Na koniec jeszcze jedna informacja. Otóż jeśli ktoś ma wątpliwości co do stosunku Portugalczyków do piłki nożnej, to spieszę z wyjaśnieniami, że futbol to w tym kraju religia. A dowodem na to jest fakt, że patronem lotniska na Maderze został… piłkarz Cristiano Ronaldo, który urodził się i dorastał na tej pięknej górzystej wyspie.

A trzy żelki, które wpadły mi między fotel podczas mojego lądowania na Maderze? No cóż, dzięki temu trafiłem na kolejny temat, który dzisiaj opisuję. Ale kiedy i wy będziecie lądowali na tej wyspie – pamiętajcie, żeby wyjątkowo mocno się trzymać. W tym miejscu na pewno się wam to przyda!

TUTAJ przeczytasz o pewnym dziwnym cmentarzu w Neapolu.

Inne opowieści z podróży można przeczytać w moich trzech książkach . Kliknij tutaj, żeby kupić książki.

Chcesz być na bieżąco? Kliknij tutaj i polub ten blog na Facebooku!