Czasami bywa i tak, że człowiek odnajduje swoje szczęśliwe miejsce daleko od domu. W moim przypadku tym miejscem była mała wieś w Ugandzie, położona osiem tysięcy kilometrów od Warszawy. Przeżyłem tam trzy cudowne dni i udało mi się zupełnie odłączyć od cywilizacji oraz trafić na sam koniec świata.

Umówmy się – Uganda nie jest pierwszym afrykańskim wyborem podróżników. Masowa turystyka dotyczy raczej sąsiedniej Kenii czy też rajskiej wyspy Zanzibar, należącej do Tanzanii.  A jeśli już ktoś zdecyduje się na wyjazd do Ugandy, to najczęściej jego celem są ogromne Wodospady Murchisona albo też Park Narodowy Bwindi, gdzie można podpatrzeć z bliska ostatnie żyjące na wolności goryle. Płacąc zresztą słono za tę przyjemność.

Natomiast mnie osobiście podczas wyprawy do Ugandy włączył się tryb „przekorny” i postanowiłem z pełną premedytacją ominąć te najbardziej komercyjne miejsca… i poszukać czegoś mniej oczywistego. I tak oto, posługując się starą i dobrą metodą „nadstawiania ucha”, usłyszałem o Wodospadach Sipi. A kiedy tam dotarłem, okazało się, ze trafiłem na najprawdziwszy kraniec świata, gdzie przeżyłem trzy absolutnie wspaniałe dni: z dala od cywilizacji i europejskiego pośpiechu.

Jak dostać się do raju? Ano – podobnie jak w prawdziwym życiu – żeby tam trafić, trzeba trochę się postarać.

W przypadku Wodospadów Sipi przekłada się to na kilka godzin podróży w zatłoczonych busach. Specyfikę i logikę ich funkcjonowania opisałem w oddzielnym artykule. Powiem tylko tyle, że wsiadając do środka takiego pojazdu w Ugandzie, musimy przygotować się na tłok, niewygody, oraz zapomnieć o słowie: „czas”, bo w Afryce ono nie funkcjonuje.

A zatem z samego rana wsiadłem do busa na dworcu w Kampali, czyli stolicy Ugandy. Po kilku godzinach podróży dojechałem do dużej miejscowości Mbale. Tam, po kilkudziesięciu minutach kręcenia się po wielkim placu pełnym aut, zająłem miejsce w kolejnym busie, jadącym w kierunku miasteczka Muyembe.

Tam z kolei wysiadłem na skrzyżowaniu i grzecznie czekałem przy szosie na kolejny pojazd jadący w kierunku miejscowości Kapchorwa. A ponieważ zbliżał się już wieczór, a żaden autobus nie nadjeżdżał, więc zdecydowałem się na jazdę motorem, mocno trzymając się siedzenia za kierowcą. W końcu po kolejnych 30 minutach szalonej jazdy, dojechałem w końcu do malutkiej wsi Sipi – ostatecznego celu mojej całodniowej wyprawy ze stolicy.

Wiem, że brzmi to jak opis pewnej słynnej sceny z filmu Barei, ale przecież uprzedzałem, że łatwo nie będzie.

Ale proszę mi wierzyć – warto było tutaj dotrzeć!

Otóż wyobraźcie sobie malutką wioskę na końcu świata, otoczoną górami i położoną na okolicznych zboczach. Małe domki sklecone z bambusa albo z kawałków blachy falistej, wąskie ścieżki błotnistych i dziurawych dróżek oraz wszechobecne gaje bananowe – oto właśnie ugandyjska wieś Sipi.

Turysta z Europy jest tutaj sensacją, bo rzeczywiście nie spotkałem tu nikogo z białym kolorem skóry. A zatem mieszkańcy wioski gapili się na mnie, pozdrawiali i zagadywali. Ale miało to swoje dobre strony: otóż w pewnym momencie podszedł do mnie niejaki Thomas – Ugandyjczyk, który mówił po angielsku. I to właśnie dzięki niemu poznałem całą okolicę, bo stał się moim przewodnikiem po tutejszym świecie.

Co jest największą atrakcją w tym miejscu? Ano trzy wodospady Sipi. Chyba najbardziej niedoceniona perełka Ugandy. Powiedzieć, że robią wrażenie, to tak jakby nic nie powiedzieć. Proszę się zatem przygotować na mocne wrażenia.

Bo oto w okolicy naszej malutkiej i niepozornej wioski Sipi znajdują się trzy ogromne kaskady wodne. Do każdej z nich należy dotrzeć oddzielnie – albo piechotą, posługując się mapami google, albo skorzystać z metody: „koniec języka za przewodnika”, lub też machnąć ręką na przejeżdżający akurat motorek (zwany tutaj boda-boda), którego kierowca dowiezie nas za równowartość kilku złotych do każdego z trzech wodospadów.

Największy z nich mierzy sobie aż 95. metrów wysokości. Spływa on wąską choć efektowną kaskadą wody z samego szczytu ściany skalnej do jej podnóża… I powiem wam, że widok jest niesamowity! Miliony litrów wody rozbryzguje się dookoła, co zresztą czujemy na własnym ciele, bo wokół wodospadu jest wytyczonych kilka punktów widokowych, gdzie w krótkim czasie nasze ubrani pokryje się tysiącami kropli… Ale warto tam dojść i nieco się zamoczyć, bo widoki rozpościerają się stąd wręcz nieziemskie!

Pozostałe wodospady są nieco mniejsze, bo mają 85. i 74. metrów wysokości, ale absolutnie polecam dotrzeć także do nich, bo niczym nie ustępują swojemu największemu bratu. Tutaj także mocne wrażenia mamy gwarantowane!

Ale będąc w tych okolicach dostajemy w pakiecie coś jeszcze. Otóż zyskujemy szansę na zupełne oderwanie się od cywilizacji. Spędziłem w Sipi trzy piękne dni, podczas których tylko raz znalazłem miejsce, gdzie w miarę dobrze działało Wi-Fi.

I wiecie co? Zupełnie mi tego nie brakowało. Chodziłem po okolicznych wzgórzach porośniętych gajami bananowymi oraz drzewkami kawowymi.

Rozmawiałem z ludźmi, którzy żyją tutaj od urodzenia, a większość z nich nie była nigdy nawet w stolicy swojego kraju. Sipi to wioska na skraju Ugandy, gdzie absolutnie zapominamy, że żyjemy w XXI wieku.

A takich miejsc jest na świecie już coraz mniej.

TUTAJ przeczytasz o najsłynniejszym plemieniu Etiopii.

Inne opowieści z podróży można przeczytać w moich trzech książkach . Kliknij tutaj, żeby kupić książki.

Chcesz być na bieżąco? Kliknij tutaj i polub ten blog na Facebooku!

Audycja „Miejsce Za Miejscem” w każdą środę o 10:40 na antenie Radia Dla Ciebie oraz na: www.rdc.pl. Archiwalnych audycji można posłuchać tutaj