Uprzedzam, żeby nie było: to będzie mocna relacja… A nawet bardzo mocna. Bowiem Waranasi to miejsce absolutnie niezwykłe, gdzie można na własne oczy ujrzeć rzeczy szokujące i stać się świadkiem wydarzeń, których potem nie da się już, ot tak, „odzobaczyć” i wyrzucić z pamięci. Poznajcie jedno z najbardziej niezwykłych miast świata.
Ludzie, którzy podróżują do miejsc na świecie nieco bardziej egzotycznych, niż hotelowa plaża w Egipcie, wcześniej czy później doznają swojego pierwszego w życiu szoku kulturowego. Z tego co zaobserwowałem, to istnieją dwa rodzaje reakcji ludzi na skrajnie odmienne zwyczaje innych kultur. Pierwsza z nich to wewnętrzna niezgoda, wynikająca z przekonania, że wszelkie odchyły od naszych „cywilizowanych” norm są godne potępienia.
Przykładem tej postawy było zachowanie pewnej Amerykanki, którą poznałem podczas ceremonii inicjacji chłopca i jego „pasowania na mężczyznę” w plemieniu Hamerów w Etiopii. Jednym z elementów uroczystości było biczowanie odsłoniętych pleców kobiet przez mężczyzn, uzbrojonych w bardzo cienkie gałązki. Widok był rzeczywiście szokujący, bo panowie nie stosowali żadnej taryfy ulgowej, zatem plecy pań uczestniczących w ceremonii wyglądały z bliska źle.
Wspomniana przed chwilą Amerykanka była bardzo oburzona i stwierdziła, że nie chce na to patrzeć, bo to barbarzyństwo. Nie mogła się nadziwić, dlaczego w XXI wieku nikt jeszcze nie zabronił organizowania takich ceremonii. Niestety, jej nowoczesne i prozachodnie zasady, w tej akurat wiosce na środku Etiopii, mogła co najwyżej wrzucić do pobliskiej rzeki Omo, albo poczęstować nimi chude kozy spacerujące wokół niej, bo do niczego innego by się tutaj nie przydały. Kompletnie nie pojęła tego, że jej zachodni światopogląd nie ma w Afryce absolutnie żadnego znaczenia. Natomiast ceremonia, którą właśnie obserwuje, ma bardzo długą tradycję. Być może nawet dłuższą, niż historia jej kraju.
Drugim typem reakcji jest po prostu baczne obserwowanie i próba zrozumienia tego, co się dzieje, choć jest to czasami trudne. I przyznam się, że w taki właśnie sposób staram się podchodzić do spraw zupełnie obcych mi kulturowo. Podobnie też zachowałem się, kiedy któregoś pięknego wrześniowego dnia, po raz pierwszy w życiu trafiłem do miasta Waranasi, w środkowej części Indii. Albowiem tam akurat szok kulturowy objawia się w swojej pełnej okazałości i wali w nas, Europejczyków, prosto w łeb, bez ostrzeżenia.
Dodam, że mój organizm w takich momentach wytwarza specyficzny mechanizm obronny polegający na tym, że owszem, patrzę na te wszystkie rzeczy… ale jakby przez szybę. Moje wspomnienia z Waranasi są zamglone i nierzeczywiste, jakbym oglądał film, a nie widział tego na własne oczy, i to jeszcze z bliska. Lecz to chyba typowa reakcja wrażliwego człowieka na mocne obrazy rejestrowane przez zmysły, które akurat w Waranasi są atakowane nieustannie i ze wszystkich stron, w jednym momencie.
Zacznijmy od samego miasta. Stojąc na samym środku zatłoczonych, głośnych i niemożliwie brudnych ulic pełnych ludzi, krów, kóz, straganów, sklepów, knajp, należy temu miejscu pokłonić z szacunkiem. Dlaczego? Bowiem – moi drodzy – Waranasi to jedno z najstarszych miast świata! Pierwsi ludzie zamieszkali tutaj już trzy tysiące lat temu. Dlaczego akurat tutaj? Oczywiście ze względu na swoje dogodne położenie nad rzeką Ganges.
Myślę, że nie ma na świecie osób które nie słyszałyby tej nazwy. Największa rzeka Indii i jedna z najważniejszych na świecie. Słynąca z żyznych gleb dookoła… ale i ze swojej świętości. Hindusi wierzą, że każde miasto położone nad Gangesem jest święte, a kąpiel w jej wodach oczyszcza z grzechów. Sam Ganges nazywają swoją matką. No i to jest pierwszy obrazek jaki kojarzy się z miastem Waranasi i jego gęsto zabudowanymi brzegami: tysiące ludzi zanurzających się w mętnych wodach rzeki. Ubranych, nagich, starszych i młodszych…
Nie tylko myją się w rzece, ale także piorą w niej swoje ubrania i… nalewają ją sobie do kubków, z których następnie piją. Tuż obok kąpią się krowy i kozy, które zresztą bez pardonu załatwiają się do – i tak już szarożółtej – wody. A jednak Hindusom wydaje się to zupełnie nie przeszkadzać.
Ja natomiast przestrzegam wszystkich Europejczyków, którzy chcieliby pójść w ich ślady, bo mogłoby się to skończyć tragicznie. Nasza flora bakteryjna poległaby w starciu z milionami mikrobów, które znajdują się w jednej tylko kropli wody. Według badań, Ganges jest po prostu gigantycznym ściekiem, a zanieczyszczenie rzeki przekracza normy… o trzydzieści tysięcy razy! Samych bakterii coli znajduje się tutaj ponad milion na sto mililitrów wody. Podobno podczas epidemii koronawirusa, KIEDY ludzie musieli odpuścić sobie kąpiele w Gangesie, te wyniki się nieco poprawiły, ale i tak jest to katastrofalnie brudna rzeka. Święty ściek, ot co!
W każdym razie, abstrahując od jakości wody, widok dziesiątek tysięcy ludzi kąpiących się w Gangesie o wschodzie słońca, jest absolutnie wyjątkowy.
Ale sława miasta Waranasi, która dotyczy tradycji zmywania swoich grzechów w świętej rzece, to jedno. Albowiem miasto na cały świat rozsławiły przede wszystkim rytualne ceremonie pogrzebowe, które od niemal trzech tysięcy lat odbywają się na nabrzeżu Gangesu. Wzdłuż rzeki, co kilkadziesiąt metrów natrafiamy na tak zwane ghaty. Są to nie tylko miejsca rytualnych kąpieli Hindusów, ale także miejsca spalania ludzkich zwłok po śmierci.
Wyznawcy hinduizmu mocno wierzą, że podczas ceremonii pogrzebowej dusza ludzka opuszcza swój ziemski przystanek, jakim było ludzkie ciało, i wędruje do innego wcielenia, pod postacią na przykład szczura czy krowy. A spalenie ciała pomaga w szybszym uwolnieniu się duszy.
Zatem już od blisko trzech tysięcy lat, nad brzegami Gangesu w Waranasi, palą się lub dogasają wielkie stosy kremacyjne. Takich ceremonii odbywa się tutaj kilkadziesiąt lub nawet kilkaset w ciągu dnia – od rana aż do późnej nocy.
Chodząc uliczkami Waranasi można zresztą stosunkowo często trafić na kondukt pogrzebowy, który zmierza ku nadrzecznym ghatom. Sam byłem świadkiem, kiedy tuż obok mnie (a siedziałem w kawiarni przy wąskiej ulicy), przeciskano nosze, na których leżał zmarły, zawinięty szczelnie w pomarańczową tkaninę. Musiał to być mężczyzna, bowiem ciała kobiet są spowite w materiał koloru czerwonego.
Następnie cały kondukt zmierzał powoli w kierunku Gangesu. Tam czekał już stos drewna, ustawiony wcześniej przez tak zwanych „niedotykalnych”. To ludzie z najniższej kasty społecznej Indii, którzy zajmują się pochówkami i mają bezpośredni kontakt z ludzkim ciałem po śmierci.
Do jednej ceremonii potrzeba ponad 200 kilogramów drewna. Przy czym należy uiścić opłatę nie tylko za opał, ale również za najważniejszy element pogrzebu, czyli święty płomień przyniesiony wprost z pobliskiej świątyni Śiwy, jednego z najważniejszych hinduskich bóstw. Przeciętnie jedno ciało pali się od 4 do 6 godzin.
Hindusi wierzą, że ciała podpalone świętym ogniem mają łatwiejszą drogę do kolejnego wcielenia. Podczas końcowej fazy ceremonii raczej nie uczestniczą kobiety, bo bywają zbyt wrażliwe i często nie mogą powstrzymać łez rozpaczy. A przecież łzy w takim momencie są niestosowne. Wszak w hinduizmie śmierć to moment radosny, który wiąże się z początkiem nowego życia – tym razem w nowym wcieleniu.
Natomiast kiedy już ciało człowieka zaczyna płonąć… dookoła unosi się czarny, gryzący dym, którego charakterystyczny zapach czuć niemalże na całym nabrzeżu Waranasi. Proszę mi wierzyć, że to jedyny w swoim rodzaju „aromat”. Trzeba też pamiętać o tym, żeby nie robić z bliska zdjęć, bo bliscy zmarłego niekoniecznie sobie tego życzą. Wszystko to jest tym bardziej dla nas dziwne, że tu, w Waranasi, taki widok to codzienność. A ogniska płonące lub dopalające się po ceremonii to stały obrazek nadrzecznych ghatów nad Gangesem.
Oszczędzę w tym momencie opisów tego, co wystaje tu i ówdzie między jęzorami ognia, ale widok z bliska jest naprawdę makabryczny.
Ogień obsługują cały czas niedotykalni, którzy co chwila dokładają drewna. Natomiast pod koniec całego procesu rozgrzebują kijami resztki ludzkie w poszukiwaniu kosztowności, które zostają po zmarłym i które są ich dodatkową zapłatą za pracę. Czymś w rodzaju bonusu za pracę w szkodliwych warunkach.
A co robi się z resztkami spalonych ciał, w postaci popiołu? Ano, wrzuca się je do Gangesu. Tego samego, w którym tuż obok kąpią się ludzie i z którego nalewają sobie wody do kubków.
Nie wszystkich jednak stać na taką uroczystą ceremonię pogrzebową nad rzeką. Co zatem z najbiedniejszymi? Jest to kolejna szokująca nas, Europejczyków, kwestia. Zacznijmy od tego, że gdzieniegdzie na nabrzeżu Gangesu stoją charakterystyczne budynki z długimi kominami.
Są to… krematoria gazowe dla najbiedniejszych, których rodzin nie stać na ceremonię. Kosztuje to równowartość naszych 30 złotych, ale oczywiście przy tej metodzie odpada zaszczyt podpalenia ciała świętym ogniem Śiwy.
No i coś jeszcze. W kłębowisku wąskich uliczek Waranasi można spotkać wyjątkowo dużo bezdomnych ludzi w podeszłym wieku. Dlaczego? Otóż sporo Hindusów przyjeżdża tutaj u schyłku swojego życia, i aż do śmierci mieszka na ulicy i utrzymuje z żebrania. Wszystko po to, żeby dostąpić zaszczytu pochowania w świętym mieście nad Gangesem, bo jest to marzenie każdego wyznawcy hinduizmu. Zwykle noszą na piersiach woreczek z określoną sumą uzbieranych pieniędzy, które po ich śmierci są przeznaczone na opłatę za ceremonię.
Do tego jeszcze dochodzą pogrzeby dzieci, które odbywają się bezpośrednio na rzece. Ich ciała, owinięte w tkaninę, są wyrzucane wprost do Gangesu z ze specjalnych łodzi.
Nigdzie wcześniej nie zetknąłem się ze śmiercią tak blisko, jak właśnie w Waranasi. Z bliska widziałem ceremonie pogrzebowe nad Gangesem i są to obrazki z gatunku tych, których nie da się już zapomnieć.
Waranasi to przedziwna mieszanina wszechobecnego brudu i biedy. Jednak to również miasto, w którym możemy wręcz namacalnie poczuć w pełni duchowy pierwiastek Indii. Na wąskich uliczkach, co chwila mijamy kondukty pogrzebowe lub orszaki niosące wielkie podobizny Śiwy i Wisznu, nad którymi unoszą się obłoki kadzideł. To przedziwne, magiczne i jedyne swoim rodzaju miejsce na ziemi.
Czy bym tam wrócił? Oczywiście że tak. Rzadko która podróż aż tak bardzo wryła mi się w pamięć.
A swoje europejskie zasady i normy z przyjemnością wyrzuciłem do Gangesu. I mam nadzieję, że popłynęły sobie aż do samego oceanu.
TUTAJ przeczytasz o oryginalnym hinduskim…. muzeum toalet.
Inne opowieści z podróży można przeczytać w moich trzech książkach . Kliknij tutaj, żeby kupić książki.
Chcesz być na bieżąco? Kliknij tutaj i polub ten blog na Facebooku!