Są dwa miasta na świecie, które – choć odległe od siebie o wiele tysięcy kilometrów – coś jednak łączy. Otóż ich mieszkańcy czczą nie tylko Boga, w którego wiarę wynieśli z domu i lekcji religii, ale także pewnego człowieka z krwi i kości. Bowiem w ich mniemaniu zasługuje on co najmniej na świętość! A imię jego brzmi: Diego Maradona.

Futbol jest dla mnie równie pasjonujący, co wyścigi psich zaprzęgów w Laponii. Jestem absolutnie zielony w tym temacie i nie mam nawet bladego pojęcia kto jest aktualnym mistrzem Polski w piłce nożnej. A istnienie faceta o nazwisku Messi odnotowałem dopiero dwa lata temu, choć ani na zdjęciu, ani tym bardziej na ulicy bym go nie rozpoznał. Ale trzeba być już naprawdę ślepym i głuchym, żeby nie dostrzec kultu Diego Maradony, zwłaszcza będąc we włoskim Neapolu oraz w stolicy Argentyny, czyli Buenos Aires. Wydaje mi się też, że gdybyśmy żyli w czasach średniowiecza, to Święta Inkwizycja dyskretnie badałaby już sprawę piłkarza, bo kult tego gracza ma w tych miastach wyraźne znamiona nowej religii. Z Maradoną w roli świętego.

I tutaj zaczyna się największy paradoks tego zjawiska, bo akurat Diego było w życiu do świętości daleko. Przez kilkadziesiąt ostatnich lat życia robił wszystko, żeby zepsuć swoje dobre imię. Wiecznie pijany, często będący pod wpływem narkotyków, wszczynający burdy i awantury oraz podrywający i porzucający coraz to nowe dziewczyny, stał się pod koniec życia swoją własną karykaturą. Ale – choć bardzo się starał – i tak nie był w stanie zniszczyć legendy, którą obrósł już za życia. A kiedy zmarł w 2020 roku, kult jego postaci stal się jeszcze większy, osiągając – zwłaszcza w Argentynie i we Włoszech – niespotykane wprost rozmiary. Dziś chciałbym opisać dwa miejsca z nim związane, w których wręcz namacalnie można poczuć, z jaką nabożną czcią jest tam traktowany Diego Maradona.

Pierwszym z nich jest dzielnica La Boca w stolicy Argentyny, Buenos Aires. To najbardziej barwny i kolorowy fragment tego miasta, który dziś przyciąga tysiące turystów, lecz kiedyś był po prostu szemraną i peryferyjną dzielnicą portową. Ale nie tylko fantazyjnie pomalowane elewacje budynków przyciągają do tego miejsca zwiedzających. Albowiem fani futbolu z całego świata przyjeżdżają tutaj w jednym celu – żeby zobaczyć słynny stadion „La Bombonera” mieszczący się w tej dzielnicy. I to właśnie na tym stadionie, w barwach klubu Boca Juniors, na początku lat 80. XX wieku biegał za piłką Diego Maradona.

I to ze względu na jego legendę pielgrzymują tutaj miłośnicy piłki nożnej. A mieszkańcy dzielnicy są dumni ze swojego niegdysiejszego reprezentanta, co widać zresztą nie tylko na koszulkach małych dzieciaków uganiających się za piłką na uliczkach La Boci, ale także na fasadach okolicznych budynków upstrzonych twarzami gwiazdy i na straganach, na których wizerunki z Maradoną zdobią co drugą pamiątkę. Tutaj król jest jeden i basta!

Zresztą – podobne obrazki można zobaczyć w całej Argentynie, która do dzisiaj szczyci się tym, że to właśnie boski Diego wywodzi się z tego kraju. I co z tego, że papieżem jest obecnie Argentyńczyk, skoro i tak sławą i uwielbieniem swojej osoby nie przegoni on nigdy Maradony.

O ile kult piłkarza w dzielnicy La Boca w Buenos Aires jest jak najbardziej zrozumiały (wszak to właśnie on rozsławił tę biedną dzielnicę na cały świat), to skąd jednak miłość do tego piłkarza jest aż tak silna w oddalonym o tysiące kilometrów, włoskim Neapolu? Przyczyny tego stanu rzeczy są trzy. Po pierwsze – Włosi kochają futbol miłością absolutną. Po drugie – potrafią oni docenić genialnych graczy. Jednak po trzecie (i najważniejsze): Diego Maradona przez kilka sezonów grał w barwach miejscowego klubu SSC Napoli. Co ważne – osiągał z tą drużyną ogromne sukcesy. A ponieważ ten klub ma w mieście i okolicach status religii, zatem i argentyński piłkarz został obwołany nieoficjalnym bogiem Neapolu. A że mieszkańcy południa Włoch słyną ze swojej ogromnej, choć często nieco specyficznej religijności, zatem i Diego trafił do strefy sacrum.

Figurki różnej wielkości oraz plakaty i breloczki z Maradoną są punktem obowiązkowym na wszystkich straganach z pamiątkami. Setki malowanych wizerunków Diego można także zobaczyć na murach kamienic w całym mieście… ale najciekawsze jest to, że powstają również kapliczki ku czci legendarnego zawodnika.

Najsłynniejsza z nich powstała dzięki właścicielowi baru „Nilo”, który kiedyś stał się, zupełnie przypadkowo, posiadaczem kilku włosów Maradony, które zostały po nim na krzesełku na lotnisku. Akurat macierzysta drużyna Diego wyruszała gdzieś na kolejny mecz i tak się złożyło, że w tym samym czasie przebywał tam także wspominany restaurator. A gdy piłkarz wstał już w lotniskowego siedziska, właściciel baru zauważył pukiel włosów Maradony na krzesełku.

Neapolitańczyk zebrał je skrupulatnie do pudełeczka i początkowo trzymał zdobycz w domu, ale po jakimś czasie umieścił włosy w kapliczce koło baru… gdzie błyskawicznie stały się elementem kultu. Ba, niektórzy Neapolitańczycy nazywają je nawet relikwią. Oczywiście w okresie zimy i w nocy są one z powrotem chowane we wnętrzu baru, ale kiedy jest ciepło, można je obejrzeć we wspomnianej kapliczce. I w zasadzie gdyby nasz świat skończył się nagle jakimś spektakularnym kataklizmem i za kilka setek albo i tysięcy lat archeolodzy dokopali się do resztek cywilizacji na terenie dzisiejszego Neapolu, zapewne wysnuliby tezę, że kiedyś ludzkość czciła Boga o kędzierzawych włosach i niebieskiej koszulce SSC Napoli. A centrum kultu i uwielbienia dla tej postaci stało się pewne miejsce, na które przypadkowo natknąłem się w urokliwej dzielnicy hiszpańskiej w Neapolu.

Otóż w okolicach skrzyżowania ulicy Via Concordia i Via Emanuele de Deo mieści się cały zaułek poświęcony Maradonie. Ogromny mural sąsiaduje z dziesiątkami mniejszych rysunków, malowideł, koszulek z numerem 10., proporczyków, figurek i podobizn Diego, a także oczywiście można tam zauważyć kapliczkę i palące się znicze na jego cześć. Kult piłkarza zawładnął tym fragmentem dzielnicy na dobre. Proszę mi uwierzyć, że przechodząc tędy nie sposób nie zauważyć, że tutaj liczy się tylko jeden gracz w historii futbolu.

Zatem boskość niejedno ma imię… choć zarówno w Buenos Aires jak i w Neapolu na pewno wiadomo, że na drugie jej Diego. Po wsze czasy.

TUTAJ przeczytasz o genialnej meksykańskiej kuchni.

Inne opowieści z moich podróży można przeczytać w moich trzech książkach. Kliknij tutaj, żeby kupić książki.

Chcesz być na bieżąco? Kliknij tutaj i polub ten blog na Facebooku!