Aaaaaa! Ale jazda! Mamo, jak tu fajnie!
Od razu przyznam się bez bicia, że mam w sobie dużo z Piotrusia Pana. Więcej – staram się, żeby ten dziecięcy pierwiastek zawsze we mnie był i żeby go, broń Boże nie zatracić. Dlatego staram się go pielęgnować od czasu do czasu, a wizyta w Universal Studios na Florydzie bardzo mi w tym pomogła. To wielki, tematyczny park rozrywki, w którym możemy poczuć się jak bohaterowie naszych filmów z dzieciństwa i w którym choć przez kilka godzin możemy poczuć się jak dzieci. Dla mnie – bomba!
Spełnione marzenie dużego chłopca
Ale od początku. Dookoła palmy, 23 stopnie na plusie (wszak to koniec listopada), słowem – Floryda w całej okazałości. A Orlando to miejsce, gdzie wybudowano kilka parków rozrywki w iście amerykańskim stylu: na bogato – kiczowato. Tuż obok znajduje się na przykład słynny Disneyland. Ale my (bo byłem w towarzystwie kilku kolegów) wylądowaliśmy w Universal Studios.
No i dalej było jak u Hitchcocka- bo wizyta w parku zaczęła się od trzęsienia ziemi. A dokładnie od rollercoastera stylizowanego na kreskówkę „Hulk”, który postanowiliśmy przetestować w pierwszej kolejności. Kolejka była w kolorze zielonym , a koło wejścia stał wielki zielony ogr z ogromną maczugą w ręku. Przyznam, że nasz poczciwy Łamignat z komiksów o Kajku i Kokoszu był dużo bardziej sympatyczny. Zdecydowaliśmy się jednak zaryzykować i wsiąść do rollercoastera.
A przecież po drodze było kilka znaków, które roztropny człowiek odczytałby jako jedno wielkie ostrzeżenie. Ba- tu wszystko zdawało się krzyczeć „uciekaj”! Bo przecież zostawienie w zamykanych szafkach wszystkich swoich drobiazgów z kieszeni żeby nie wypadły nam w powietrzu, czy też ogromne tablice informujące, że jedziemy na własne ryzyko, a w ogóle to firma nie ponosi odpowiedzialności za osoby chore na serce, które zdecydują się na przejażdżkę, czy też w końcu dzikie wrzaski dobiegające z powietrza- to wszystko powinno nam dać do myślenia. Ale gdzie tam- my po prostu jak kury idące na rzeź w ubojni drobiu, pokornie ustawiliśmy się w kolejce i… grzecznie, przez nikogo nie przymuszani, zajęliśmy miejsce w rollercoasterze.
Kolejka ruszyła, powolutku dojechała do góry i… zaczął się armagedon! Nagle z impetem ruszyliśmy w dół. Co chwila kolejka obracała się, a nasze głowy dyndały na dole nieświadome tego, co będzie za kolejnym zakrętem. Wszystko działo się błyskawicznie i w pewnym momencie zamknąłem po prostu oczy,bo uświadomiłem sobie, że właśnie trwa najgorsze 1,5 minuty w moim życiu. Czułem tylko jakieś wielkie przeciążenia, dookoła ludzie wyli i krzyczeli obłąkańczo, mój żołądek turlał się wesoło po całym organizmie, a ja modliłem się o koniec tej miłej przejażdżki.
Kiedy wreszcie poczułem, że dobiega kres tej piekielnej trasy, otworzyłem oczy i zobaczyłem obok blade twarze moich współtowarzyszy. Na miękkich nogach opuściliśmy teren kolejki i nie skorzystaliśmy z okazji kupna za 10 dolarów swoich wyjątkowo głupich zdjęć, które automat robił nam podczas diabelskiej przejażdżki. Ale pamiętam swoją minę na tym zdjęciu i uwierzcie mi- nie była to fotka, którym mógłbym kiedyś pochwalić się wnukom.
Rollercoaster został oficjalnie „zaliczony”, a przed nami była nieodgadniona perspektywa kolejnych atrakcji amerykańskiego raju dla dużych dzieci…
Tutaj przeczytasz moją relację z wizyty w Legolandzie.
Część drugą wizyty w Universal Studios oraz inne opowieści z podróży przeczytasz w moich książkach. Kliknij tutaj, żeby kupić książki.
Chcesz być na bieżąco? Kliknij tutaj i polub ten blog na Facebooku.
———————————————————————
dobrze piszesz człowieku 🙂 🙂