Jestem zaprzysięgłym frankofilem. Przyznaję się bez bicia do fascynacji wszystkim, co choć trochę kojarzy mi się z Francją. A zatem jestem też dozgonnym fanem komiksów o przygodach Asterixa i Obelixa. Tak na marginesie, to zawsze wolałem tego drugiego – prostolinijnego grubasa, z „sercem na talerzu” choć też z nieco przymałym rozumkiem. A już na jego kultowe, acz celne zdanie: „ale głupi ci Rzymianie” czekałem wręcz z utęsknieniem, bo w tych kilku słowach był zawarty cały światopogląd Obelixa. Mogę się założyć, że gdyby przenieść tego sympatycznego wąsacza w gaciach w paski na wyspę Koh Phangan w Tajlandii i gdyby zobaczył co się tam wyprawia, zapewne powiedziałby po prostu: „ależ głupi ci turyści”. I wiecie co? Miałby stuprocentową rację!

Koncept jest tyleż ciekawy co pozbawiony sensu. W skrócie: spędzasz w samolocie do Tajlandii dobrych kilka godzin, lecąc, dajmy na to, ze Stanów. Potem czekasz kolejne godziny na lotnisku w Bangkoku na samolot, którym polecisz na południe kraju. Stamtąd bierzesz prom i w końcu lądujesz na pewnej wyspie. Tak, tak – musisz tam trafić koniecznie w przededniu TEGO DNIA. Będą tutaj tłumy, ceny poszybują w górę kilkukrotnie, restauracje i bary będą zapełnione do granic możliwości, a miejsc w hotelach nie będzie w ogóle, zatem w efekcie finalnym srogo przepłacisz za byle jaki nocleg na brudnej podłodze w podejrzanym pensjonacie. Następnego dnia zakupisz dwa wiadra (tak, to nie pomyłka) drogiej jak cholera wódki i urżniesz się na plaży do nieprzytomności, lecząc kaca dnia kolejnego. Może starczy ci pieniędzy na proszek od bólu głowy, a może i nie, bo cała impreza będzie cię kosztować majątek.
Zrozumieliście fenomen? Nie? Wcale się wam nie dziwię. Bo sami przyznacie, że to wszystko brzmi to co najmniej surrealistycznie. A jednak zapewniam was: to się dzieje naprawdę! Regularnie, co miesiąc, na rajskiej wyspie Koh Phangan u wybrzeży Tajlandii.
No dobrze, zatem wytłumaczę wszystko raz jeszcze, tym razem jednak nieco bardziej wnikliwie:
Wyspa jest naprawdę piękna. Całkiem spora, bo zajmująca prawie 170 km2, leżąca w Zatoce Tajlandzkiej. Jeszcze trzydzieści lat temu była jedną z tych rajskich, spokojnych wysepek, do których z rzadka trafiali turyści. Jednak od 1985 roku wszystko zmieniło się o 180 stopni. Nieodwracalnie.

W tym właśnie roku niewielka grupka turystów (ze Stanów, a jakże!) postanowiła celebrować na pewnej urokliwej plaży na południu całonocną imprezę z okazji pełni księżyca. Niestety, do naszych czasów nie dotrwały zapiski kronikarzy dotyczące tamtej pamiętnej nocy- nie wiemy zatem czy Bill z Nebraski urżnął się tego wieczoru w trupa tanim burbonem, ani tego, czy przebiegły i muskularny Tom z Teksasu wcielił w życie swoje grzeszne plany wobec biuściastej, choć całkiem głupiutkiej Kate z Oregonu – w każdym razie nie jest to w tej historii najważniejsze.
Dużo ważniejsze jest to, że tej nocy na wyspie rozpoczęła się nowa, świecka tradycja. I tak oto, przy okazji comiesięcznej pełni, na tę samą plażę na której trzydzieści lat temu wprawiali się w stan nietrzeźwości turyści z Ameryki, zaczęło przybywać coraz więcej, więcej i jeszcze więcej turystów, których celem była tylko i wyłącznie dobra zabawa ! A impreza zyskała oficjalną nazwę, która brzmi: Full Moon Party (w wolnym tłumaczeniu: Impreza Pełni Księżyca).

I wiecie co? To nieważne, że wyspa oferuje rajskie widoki. Nieważne, że na północy możesz sobie zanurkować w prawdziwej rafie koralowej, plaże są szerokie i urokliwe, a ludzie uśmiechnięci i szczęśliwi. Ważne natomiast jest to, że Koh Phangan jest obecnie miejscem znanym z Full Moon Party. I basta!
Jak możecie się domyślić, mikroekonomia wyspy dostosowała się do nowej sytuacji błyskawicznie. Na rzeczonej plaży zaczęły, jak grzyby po deszczu, wyrastać kolejne knajpy, które za cel postawiły sobie wprawiać w stan nietrzeźwości kolejnych uczestników comiesięcznych bachanaliów. Malutka wioska okalająca słynną plażę, wygląda dzisiaj jak swojskie Władysławowo- gęsto upstrzona sklepami, straganami, barami, setkami hoteli, hotelików i pensjonatów, których ceny – zwłaszcza tej jednej nocy w miesiącu – bezczelnie szybują w górę.

Podczas pełni księżyca, na tutejszą plażę trafia… nawet trzydzieści tysięcy (!) turystów, którzy za cel obierają sobie jedno: zaimprezować. Koniecznie TEJ nocy i w koniecznie TYM miejscu. A jakiż to baśniowy element wprowadzają sobie w krwiobieg nasi bohaterowie? Ano- zakupują po zawyżonych cenach tzw. bucket, czyli wiadro. Sprytni tajscy handlarze wkładają do plastikowego wiaderka butelkę wódki i kilka popitek: tzw. „zestaw plażowy” i sprzedają go wszędzie i o każdej porze. Uzbroiwszy się w ten arsenał, uczestnicy tajskich Nocy Kupały, udają się na plażę.
Tam, w towarzystwie tysięcy ludzi z całego świata, tańczących w rytm przeraźliwie głośnej muzyki, oglądając wszechobecne fire show (pokazy ogniowe), upijają się w tempie błyskawicznym, lub też biorą narkotyki, co jest tej nocy sportem równie popularnym jak nasze swojskie pijaństwo. Dodatkowo, podczas imprezy, w mroku tajskiej plaży kwitnie idea kosmopolityzmu, sięgającego daleko ponad rasy i nacje. A zatem narodziny dziewięć miesięcy później pięknych, multikulturowych bobasków, to jakże piękny efekt porozumienia ponad narodami!

Natomiast nadchodzący poranek…no cóż, nadchodzący poranek to już zupełnie inna para kaloszy. Wraz ze wschodem słońca bezwstydnie opada teatralna kurtyna upstrzona nocnymi romantycznymi wyznaniami, pocałunkami, górnolotnymi słowami i erotycznymi uniesieniami. Za to na pustej scenie wyłożonej rajskim piaskiem plaży, w bystrym świetle słonecznym, natkniemy się się za na śpiących i ciągle jeszcze pijanych uczestników minionej nocy, potkniemy o tysiące pustych butelek po wódce, smętne wiaderka i pogięte puszki po napojach. Co jakiś czas wdepniemy też na piasku w kolorową zawartość żołądka tutejszych imprezowiczów, co – uwierzcie mi – nie jest specjalnie trudne.
No i co powiecie?
Każdego miesiąca tysiące turystów zostawiają dziesiątki tysięcy dolarów w tutejszych barach, restauracjach, klubach, hotelach i pensjonatach tylko i wyłącznie w jednym celu: żeby urżnąć w trupa się na niewielkiej plaży na południu wyspy.
Obelixie, co ty na to?
A TUTAJ przeczytasz o tym, co się jada w Tajlandii…
Inne opowieści z podróży można przeczytać w moich trzech książkach . Kliknij tutaj, żeby kupić książki.
Chcesz być na bieżąco? Kliknij tutaj i polub ten blog na Facebooku!
Jak ja dziękuję wszystkim Bogom świata, ze trafiliśmy na Koh Phangan kiedy księżyca ubywalo. Ominęła nas ta dzicz. Nie było nocy pełnej głośnej muzyki i krzyków rozkoszy. Za to była piękna i spokojna wyspa. O Full Moon Party przypominały nam tylko przydrozne plakaty. Podobno na wyspie cerebrowany jest tez now, imprezy organizowane są także aby uczcić każdą kolejną kwadrę ksiezyca. Szalenstwo…
Tak… czy to nie troszkę jak sylwester w Zakopanem? Po prostu tak jest i już 🙂
Wow! Super wycieczka. Wszedłem tu przez przypadek i się totalnie zaczytałem. Dobra robota! Tak trzymaj 🙂