Uwaga! Lojalnie ostrzegam osoby wrażliwe, żeby nie czytały tego felietonu i przerwały jego lekturę już w tym momencie. Apeluję ponadto do tych z moich czytelników, którzy chcą mieć w głowie wyidealizowany obraz świata i pragną kojarzyć Chiny jedynie jako kraj Konfucjusza, Wielkiego Muru i barwnej cesarskiej przeszłości. A także do was, którzy w tym momencie spożywacie posiłek: jeśli macie choć odrobinę zdrowego rozsądku, to nie czytajcie już dalej tego tekstu!
Albowiem dziś napiszę o kilku znaczących różnicach kulturowych między nami, Europejczykami, a egzotycznym narodem zamieszkującym Chiny. Opiszę także mało znane oblicze Państwa Środka, które często w książkowych, telewizyjnych i internetowych relacjach bywa przedstawiane powierzchownie.
Jednak chciałbym zacząć od stwierdzenia, że Chińczycy… to naprawdę mili ludzie. Są uczynni, uśmiechnięci, wydaje się, że dość zadowoleni z życia, a do tego bardzo pracowici. Tym niemniej jest kilka różnic między nimi a nami, które są dość znaczące… i to właśnie na nich się dzisiaj skupię.
Na pierwszy ogień pójdzie drobiazg. Mianowicie taki, że ci mili ludzie są uzależnieni od komórek w stopniu, który dla mnie jest nie do przyjęcia. W metrze, w pociągu, w sklepie i na ulicy, Chińczycy wpatrują się masowo w swoje smartfony i zawzięcie coś przy nich majstrują kciukami. Jako, że jestem urodzonym podglądaczem, to i ja zacząłem zerkać na ekrany ich komórek, żeby zobaczyć co ich odciąga od realnego życia. I okazało się, że tym czymś są zazwyczaj… proste gierki komputerowe, w które grają bez opamiętania. Najgorsze jest to, że ulice miast są pełne ludzi, którzy – niczym bohaterowie filmów o zombie – chodzą, wgapiając się w wyświetlacze telefonów, zupełnie ignorując fakt, że mogą zostać potrąceni nie tylko przez innego przechodnia, ale i samochód. A zatem wciąż musimy omijać osoby, które nas nie widzą i co chwila wpadamy na kolejnego, pozornie ślepego Chińczyka przebywającego akurat w tym momencie w wirtualnej krainie i zupełnie bagatelizującego fakt, że w realnym świecie właśnie idzie chodnikiem.
Ale jak już wspominałem – jest to w istocie drobiazg. Jestem człowiekiem liberalnym, więc akurat tę cechę narodu chińskiego uważam za mało irytującą. Dużo gorzej jest z… głośnym pluciem i smarkaniem wprost na ulicę. Otóż przechadzając się po chińskich miastach, mniej więcej co pięć minut słyszymy podobny dźwięk: bardzo głośne zbieranie śliny lub też zawartości nosa (kojarzące się z charczeniem), po której to czynności następuje równie głośne splunięcie na chodnik. W wersji hard zamiast splunięcia w roli głównej występuje głośne wysmarkanie się wprost na trotuar, przy jednoczesnym zatkaniu przeciwnej dziurki od nosa. Chyba wiecie o czym mówię?
Uwierzcie mi – w Chinach takie zachowania są na porządku dziennym. I robią to zarówno mężczyźni (bez względu na wiek), jak i elegancko ubrane panie. Więcej – mam wrażenie, że im głośniejsze nastąpi odsmarknięcie, tym większa duma rozpiera tego (lub tą), którzy to zrobili. Przy czym te niemiłe dla naszych uszu i oczu czynności odbywają się niezależnie od miejsca i okoliczności, więc podczas konsumowania kaczki po pekińsku na straganie przy chińskiej ulicy, bądźcie przygotowani na to, że pani tuż obok – mówiąc kolokwialnie – wysmarka się na chodnik głośno i dosadnie.
No cóż, nawet ja, jako liberał potrzebowałem jakichś dwóch dni na oswojenie się z tym tematem i po upływie tego czasu po prostu przestałem słyszeć te średnio miłe odgłosy, które w Chinach dochodzą do nas ze wszystkich stron. Natomiast nie mogłem przejść do porządku dziennego nad kolejną różnicą kulturową między nami, czyli… pewną rozbieżnością w kwestii korzystania z toalet publicznych.
Zanim opiszę kolejny delikatny temat stosunków na linii: Europa – Chiny, muszę jednak ponownie pochwalić ten azjatycki kraj. Otóż ubikacje publiczne są tam na każdym rogu ulicy. Zwłaszcza w Pekinie, gdzie nawet zagłębiając się w zawiłe korytarze hutongów (czyli starych, nisko zabudowanych dzielnic), co 200 metrów znajdziemy dobrze oznaczony publiczny wychodek. Warszawo, Poznaniu, Wrocławiu – uczcie się pilnie od Chin! Co prawda wiąże się to z tym, że w większości restauracji nie ma toalet (bo najbliższa znajduje się zwykle za rogiem), ale i tak należy się pełen szacunek za ich wybudowanie i utrzymywanie we względnym porządku.
Niestety, coś co dla Chińczyków nie jest żadnym kłopotem, to dla mnie (i, jak podejrzewam, dla większości Europejczyków) okazuje się barierą nie do przejścia. Bowiem w dużej części toalet publicznych rolę ubikacji pełnią obudowane ceramiką dziury w ziemi. Pal licho, to żaden kłopot, wszak podobne wychodki są w krajach Bliskiego Wschodu. Niestety problemem niektórych łazienek w Chinach jest to, że stanowiska (nazwijmy je „indywidualnymi miejscami kontemplacji”)… nie są od siebie niczym oddzielone! No, co najwyżej ściankami działowymi mającymi wysokość 30 cm. Jak wygląda to w praktyce? Ano, chcąc kiedyś skorzystać z takiej toalety publicznej (wszak pęcherz nie sługa) wszedłem do pierwszej lepszej, gdzie w sali mającej około 15 metrów kwadratowych, siedziało obok siebie w pozycji na narciarza, ze zdjętymi gaciami, dwóch panów. Przy czym jeden z nich jednocześnie palił papierosa, a drugi wydawał dziwne odgłosy, co wskazywało z dużym prawdopodobieństwem na czynność defekacji, której się w tym momencie oddawał. Obaj popatrzyli na mnie i wskazali mi dziurę w ziemi pomiędzy nimi, zapraszając do toaletowej kooperacji i wspólnoty.
Cóż, udałem, że jestem akurat zajęty podziwianiem architektury wychodka i że wszedłem tu w zasadzie tylko po to, żeby obejrzeć wyrafinowany biały kolor glazury na ścianach, po czym obróciłem się na pięcie i wyszedłem. Żegnajcie chińskie publiczne toalety. Nigdy więcej!
No i jeszcze na koniec niewielka wisienka na chiński torcik okropieństw. A mianowicie dłubanie w nosie, którą to czynność mieszkańcy tego azjatyckiego kraju wyraźnie sobie upodobali. Na tyle wyraźnie, że oddają się tej czynności bez zażenowania: w metrze, na ulicy czy w restauracji. Eksplorują swoje otwory nosowe palcem wskazującym z pasją godną górników fedrujących świdrem kolejny chodnik w kopalni.
Uff… to chyba wszystko. Bo przecież jedzenie robaków, wygryzanie mięsa z wielkich wołowych gnatów na ulicy przez elegancko ubrane panie, czy też zamiłowanie do psiego mięsa, które jeszcze ciągle spotyka się u części społeczeństwa, to dla mnie nie problem – pisałem przecież o tym, że jestem wyrozumiałym człowiekiem.
Ale poza tymi detalami opisanymi powyżej powtórzę raz jeszcze – Chińczycy to naprawdę fajny i miły naród, i zdania nie zmienię, bo znam określenie: „różnica kulturowa” i doskonale je rozumiem.
No, może czasem nieco mniej…
Tutaj przeczytasz o pewnej dziwnej tradycji na jednej z tajskich wysp.
Inne opowieści z podróży przeczytasz w moich trzech książkach. Kliknij tutaj, żeby kupić książki.
Chcesz być na bieżąco? Kliknij tutaj i polub ten blog na Facebooku!
Mozna do kompletu jeszcze dodac straszny stan prowadzonych placow budowy gdzie wszystko sie wali i zasypuje, krawezniki siegajace kolana, psy ganiajace bezpansko gromadami, bose dzieciaki miedzy ciezarowkami latajace po ulicy, smrodek w sklepach spozywczych, metrze wynikajacy z zapachu potraw, i wiele innych. Widzielismy w Szen-dzen -Tang Lang chlopca bez nog ktory wskoczyl do chinskiego autobusu z przymocowana do siedzenia podstawka-jakby deskorolką – narma. Jazda autobusem – koszmar – wszystko dzwoni i turla sie jak w worze ziemniakow podczas slalomu 100km/godz. Chinczyk spiacy wprost na ulicy na pietrowej pryczy – ale z komorką obok siebie! Chinczyk w metalowej puszce-kontenerze po ciezkim dniu pracy -bez klimatyzacji przy 40st w dzien. Jak oni to znosza??? Swiatek piatek w pracy na budowie?? Gdzie sie da -wszedzie ogrodki z warzywami – jesli tylko teren nie zostal zajety pod budowe. Psy na monstualnym grilu. Pol roku w Chinach dalo nam w kosc – ale chetnie bysmy to powtorzyli .Pozdrawiamy!!!