Porzuć, beztroski wędrowcze, skrupulatnie planowane miesiącami zwiedzanie złotych świątyń, Wielkiego Pałacu, nawiedzanie kolejnych figur Buddy czy zaliczanie dziesiątek muzeów. Weź do ręki, mądry podróżniku, swój książkowy przewodnik po Bangkoku i – sruu! – ciśnij nim celnie do kosza na śmieci w rogu pokoju. Zapomnij o klasycznym zwiedzaniu. Oto bowiem przed tobą perspektywa obcowania z jedną z najlepszych kuchni świata w tysiącach odmian, woni, kolorów i smaków. Wizja kulinarnego orgazmu wielokrotnego najwyższej klasy, przy którym miłosne igraszki z tyleż piękną, co nieletnią Tajką to co najwyżej śmiechu warta, niezgrabna pseudoakrobatyka łóżkowa.
Bo w Bangkoku jedzenie jest wszędzie. Dosłownie wszędzie! Małe i większe wózeczki na kółkach, chwiejące się stoliczki, minilady oraz wszelkiej maści kramy i kramiki tworzą konglomerat złożony z dziesiątek tysięcy punktów gastronomicznych rozsianych po całym mieście. Rozstawiane rano i po południu, wieczorami opanowują już całe połacie ulic, skwery, place i targowiska. Gwarne, głośne, wabiące zapachami i widokami smakowitych potraw, stanowią według mnie największą atrakcję Bangkoku i same w sobie są warte przyjechania tutaj choćby na tydzień.
Apeluję jednocześnie do urzędników polskiego sanepidu – nigdy, ale to przenigdy tutaj nie przyjeżdżajcie. Może się bowiem okazać, że wasza urzędnicza percepcja poparta sztywnymi normami, dotyczącymi jakże kluczowych kwestii grubości glazury w restauracyjnych kuchniach czy też koloru kafelków w barowym kiblu będą tu równie abstrakcyjne, jak ten smętny orzełek na bloczkach mandatowych. Po prostu w Bangkoku nie ma norm i trzeba to zaakceptować.
Ale istnieje zasada – im szerszym łukiem będziecie omijać szykowne restauracje, im głębiej wejdziecie w małe korytarze uliczek, im bardziej parszywą norę serwującą jedzenie wypatrzycie w kącie i im więcej lokalnych mieszkańców będzie tam akurat jadło – tym większą macie szansę na przeżycie kulinarnego orgazmu najwyższej klasy. Nie czytajcie menu, bo i tak niczego nie zrozumiecie – w tych lokalnych przybytkach wszystko opisane jest tajskimi znaczkami, a często jadłospisu nie ma w ogóle. Po prostu zaufajcie kucharzowi, potraktujcie zamówienie jedzenia jak wycieczkę w nieznane czy też randkę w ciemno.
Oczywiście zawsze istnieje ryzyko, że wymarzony latino lover z nażelowanymi włosami do pasa i kaloryferem zamiast brzucha może w rzeczywistości okazać się łysiejącym i wąsatym podstarzałym panem z mięśniem piwnym, ale w większości przypadków będziecie mile zaskoczeni, kiedy zamówione danie wjedzie na stół. I jest jeszcze druga zasada – pamiętajcie, że tutaj wszystko jest ostre, przy czym nasza europejska skala ostrości to przy azjatyckiej pikuś. A zatem jeśli sprzedawca zapyta jakimś cudem, czy jedzenie ma być „hot” czy „medium”, proście raczej o to drugie. I tak wam wypali wnętrzności, gwarantuję!
No dobrze – aby nie być gołosłownym, spróbuję poprowadzić was przez kręte ścieżki tego kulinarnego raju i opisać poniżej kilka typowych tajskich potraw. I jeszcze jedno – wszystkie te cuda kosztują średnio od trzech do siedmiu złotych. Po prostu – żyć nie umierać.
A zatem:
PAD THAI – najpopularniejsze tajskie danie. To, błyskawicznie zmieszany w wielkim woku, makron z kawałkami kurczaka, krewetkami (do wyboru), rozbitym jajkiem i kiełkami. Całość bosko doprawiona i podlana ichniejszymi cudownymi przyprawami, dzięki czemu jest jednocześnie słodka, aromatyczna i po tajsku ostra. Na koniec kucharz posypuje potrawę rozdrobnionymi orzeszkami – po prostu niebo w gębie! Dostępny wszędzie i o każdej porze.
CUDA NA PATYKU– bo Tajlandia szaszłyczkami stoi. Kawałki kurczaka, grillowanej wieprzowiny, wołowiny, rybki większe i mniejsze, ośmiorniczki, kalmary, kiełbaski i serdelki. W grubych panierkach i bez. Najczęściej podawane w małych foliowych woreczkach, do których sprzedawca wlewa słodko- kwaśny sos. Uwaga- to jest właśnie ta potrawa, która pozornie wygląda na latynoskie ciacho, a w trakcie randki może okazać się być wąsatym brzuchaczem w dziurawych skarpetkach. Ja sam trafiłem niestety na szaszłyki, które były zimne w środku, a panierka na kurczaku była dwa razy grubsza od mięsa w środku. No, ale cóż- wpadki się zdarzają. Ale ogólnie rzecz biorąc- fajna i syta przegryzka.
RYBA CURRY W LIŚCIACH BANANOWCA– Niepozorny kawałek liścia bananowca w kształcie foremnego trójkąta, kryjący w środku coś. Owo „coś” intrygowało mnie całe dwa dni (bo tajskie tłumaczenia sprzedawców niestety nie rozwiały tak tęgiemu poliglocie jak ja, mrocznej tajemnicy tego, co w tym liściu rzeczywiście się znajduje), aż w końcu postanowiłem nabyć drogą kupna ów zielony przedmiot. Po wyjęciu wykałaczek z liścia i rozwinięciu go, okazało się, że środku jest jakaś żółta, zwarta masa. Ugryzłem pierwszy kęs i…mój Boże…może i napisałbym Wam co się ze mną wtedy działo, ale istnieje możliwość, że będą to czytać również dzieci, więc pozwolę sobie to przemilczeć. Niebo, po prostu niebo w gębie. Obłędny, bardzo ostry smak ciasta zmieszanego z rybą, wzmocniony aromatem curry i trawy cytrynowej. A zresztą, co tam dzieci, niech się uczą- orgazm, kochani miałem -orgazm kulinarny! Mój absolutny numer jeden spośród wszystkich potraw w Tajlandii.
ZUPY– a w zasadzie syte i ostre (jak to w Tajlandii) zupiska. Podawane w wielkich misach, pełne wielkich grzybów shiitake, krojonego imbiru, trawy cytrynowej, pędów bambusa, pomidora, kawałków mięsa i makaronu, stanowią odrębne danie, którym przeciętny, mierzący 1,60 cm wzrostu Taj, najada się na cały dzień. Zupy występują w kilkunastu wersjach, przy czym najsmaczniejsza wydaje mi się ta koloru pomarańczowego zaprawiona na bogato mlekiem kokosowym. Genialna!
Tajska zupa- instytucja sama w sobie
SAŁATKA Z MANGO LUB PAPAI– Myśląc „sałatka”, wyobrażasz sobie pewnie liście sałaty, kawałki pomidora i ogórka, skropione dla smaku oliwą. No cóż- sałatka po tajsku to skrawki mango lub papai podane w bardzo ostrym i niebywale aromatycznym sosie, w zasadzie w postaci półpłynnej, bo wszystko w owym sosie pływa. Ale w roli piekielnie smacznej i piekielnie ostrej przegryzki, ta potrawa spisuje się idealnie!
TAJSKIE NALEŚNIKI– wróg numer jeden dietetyków. Są tutaj robione ze specyficznego, cienkiego jak pergamin ciasta, potem smażone z dużą ilością tłuszczu na patelni i nadziane w środku czym tylko chcecie- bananami, mango, Nutellą…Na końcu podlane obficie mlekiem kokosowym. Smakuje wyśmienicie, no a kalorie? A kto by tam się przejmował kaloriami. Dietetycy- zasłońcie oczy.
RYŻ Z MANGO I MLEKIEM KOKOSOWYM. Nie brzmi za dobrze, co? Wygląda też raczej blado i nieapetycznie, ale smakuje wyśmienicie! Doskonale ugotowany ryż, polany obficie słodkim mlekiem kokosowym, zmieszany z kawałkami soczystego mango. Kolejny smakowy orgazm i kolejny dowód na to, że to co najprostsze bywa zarazem najlepsze.
WODA KOKOSOWA– pozyskiwana wprost z niedojrzałego i nieobranego, zielonego kokosa. Chociaż słowo „pozyskiwana” brzmi jednak trochę na wyrost, bo po prostu sprzedawca bierze w jedną rękę ciężkiego kokosa, w drugą łapie maczetę i wycina w kokosie mały kwadracik, który podnosi do góry i pod ten kokosi skalp wkłada słomkę. I już. Gotowe. Na upały idealne- orzeźwiające, smaczne, bogate w potas i minerały. Ponoć dobre na kaca. Tylko szkoda, że tak szybko słomka zaczyna charczeć…To jak- bierzemy następny?
GRILLOWANE KARALUCHY, LARWY, PAJĄKI I SKORPIONY– w zasadzie miałem wrażenie, że bardziej występują one w roli, którą spełniają w Polsce małe laleczki odziane w łowickie stroje na wystawie Cepelii. To znaczy są zupełnie obojętne dla miejscowych, a pojawiają się raczej w roli wabika na turystów. No bo wyobraź sobie- strzelasz sobie fotę z chrząszczem między zębami- stary, pięćdziesiąt lajków na Facebooku masz na bank! I chętnych nie brakuje, a sprytni sprzedawcy doliczają sobie po kilka bathów za każde zdjęcie zrobione przy ich uroczym kramiku z owadzim białkiem.
To jedynie wycinek tego, co można tutaj kupić na ulicy. Nie sposób opisać wszystkiego i pewnie nie sposób wszystkiego spróbować, ale wiem na pewno- warto przegłodzić się dnia poprzedniego, wstać z samego rana, wyjść na ulicę i jeść, jeść, jeść…bez końca. Bowiem jedzenie to prawdziwy i naprawdę istotny powód ku temu, by odwiedzić Bangkok!
TUTAJ przeczytasz o tajskiej wyspie Koh Phangan i pewnym bardzo dziwnym zwyczaju…
Nowe i niepublikowane opowieści z moich podróży przeczytasz w książce „Miejsce Za Miejscem, czyli podróże małe i duże”. Kliknij tutaj, żeby kupić książkę.
Chcesz być na bieżąco? Kliknij tutaj i polub ten blog na Facebooku!
Audycja „Miejsce Za Miejscem”- w każdy wtorek o 10:20 na antenie Radia Dla Ciebie oraz na: www.rdc.pl. Archiwalnych audycji można posłuchać tutaj.
————————————————————————————————————-
Apeluję jednocześnie do urzędników polskiego Sanepidu- nigdy, ale to przenigdy tutaj nie przyjeżdżajcie. Haha Najlepsze podsumowanie 🙂
http://www.magnes-z-podrozy.blogspot.com
Uwaga- to jest właśnie ta potrawa, która pozornie wygląda na latynoskie ciacho, a w trakcie randki może okazać się być wąsatym brzuchaczem w dziurawych skarpetkach. Czytam, czytam i co chwila wyłapuję Twoje genialne teksty 🙂
Bardzo mi przyjemnie i dziękuję za miłe słowa 🙂 Pozdrawiam!