W ciągu trzech godzin spędzonych tutaj, zakochałem się w tym miejscu, wypiłem butelkę tokaja, popatrzyłem sobie do woli na pięknych ludzi dookoła, pomoczyłem nogi w fontannie i byłem świadkiem braterskiej czułości wobec różowego i zupełnie pijanego niemieckiego króliczka.
Ale od początku! Erzsébet tér to spory plac w centrum Budapesztu. Przyznam się, że od razu zwróciłem uwagę na to miejsce. Klimat, klimat i jeszcze raz klimat. Wszystkich urzędników nieudolnie deliberujących od lat nad wyglądem warszawskiego Placu Defilad czy też innych zaniedbanych miejsc w polskich miastach i mających za dewizę nieśmiertelne urzędnicze „nie da się”, powinno się obowiązkowo zapakować do pociągów i przywieźć tutaj na wykład pod tytułem: „jak prosto i przyjaźnie urządzić miejską przestrzeń dla mieszkańców”.
Wersja wzorcowa przyjaznego placu
Mamy tutaj zatem prosty placyk, ale za to zaprojektowany tak, że chce się tutaj być. Dookoła trawa, stoliki i ławeczki, malutkie fontanny i zraszacze powietrza (idealne w upalne dni), mały zbiornik wodny, dookoła lekkie i oryginalne pawilony, a w nich drink- bary. I jedna knajpa schowana pod poziomem ulicy, osłonięta od góry wielkim materiałowym dachem. Wszystko proste, lecz nie prostackie, niewyszukane, ale bardzo smaczne w swej prostocie. Nie ma się co dziwić, że zarówno w ciągu dnia, jak i w nocy Erzsébet tér po prostu kipi energią setek roześmianych ludzi, popijających sobie winko i piwko na świeżym powietrzu. Wszystko w cieniu wielkiej karuzeli, która stoi po drugiej stronie placu i jest niezłym punktem orientacyjnym dla wszystkich, którzy zechcą znaleźć to miejsce.
Ja również dałem się ponieść atmosferze Erzsébet tér. Węgierski tokaj wypity na skraju fontanny smakował bosko. No i to piękne poczucie bezkarności – wszak tutaj picie alkoholu na ulicy jest legalne i nie grozi nam wizyta ponurych i wąsatych strażników miejskich ukrywających się za krzakami i czyhających na tych, którzy mieli czelność napić się piwa w upalny dzień. Po kilku łykach tokaju przestało mi nawet przeszkadzać to, że w pobliskiej sadzawce nogi moczy naraz pewnie ze sto osób i z dziką rozkoszą włożyłem w to cudne siedlisko bakterii wszelakich sto pierwszą parę nóg – tym razem własną.
Kolejny łyk – i z ckliwością zacząłem obserwować moich współbiesiadników. Same piękne kobiety, przystojni mężczyźni. Ech, życie jest cudowne.
I właśnie w rozanielonym nastroju kończyłem już butelkę, gdy na pobliskiej ławce rozsiadł się wielki różowy królik. Mówił po niemiecku i w towarzystwie trzech swoich kompanów rozpijał sobie litrową butelkę wódki, zagryzając – a jakże by inaczej – przysmakiem narodu Goethego czyli wurstem, zwanym też kiełbasą.
Po pół godzinie jeden z niemieckich biesiadników zaczął wyraźnie i zgodnie z prawem Newtona, osuwać się coraz niżej ale i jemu najwyraźniej również udzielił się tutejszy ckliwy nastrój, bo jedną ręką w tym samym czasie czule smyrał króliczka po dolnej części pleców, aby w końcu zatrzymać dłoń na puchatym ogonku tegoż. Jednocześnie zapadł w objęcia Morfeusza, pochrapując sobie przy tym wesoło. Niestety, zachowałem się trochę niczym hiena z tabloidu i musiałem zrobić zdjęcia. Ale przyznajcie się – sami byście pewnie postąpili tak samo… Budapeszcie- kocham cię!
Tutaj przeczytasz o pewnym dziwnym cmentarzu w Neapolu
Nowe i niepublikowane opowieści z podróży przeczytasz w moich książkach. Kliknij tutaj, żeby kupić książki.
Chcesz być na bieżąco? Kliknij tutaj i polub ten blog na Facebooku!
Łyknęłam Twojego bloga za jednym zamachem, świetnie piszesz:) A przy okazji tego wpisu przypomniałam sobie wycieczkę do Budapesztu. Również jestem zakochana w tym mieście i gorąco polecam nocne zwiedzanie miasta. Jest to jedno z tych miejsc, do których chciałabym jeszcze nie raz powrócić.
Prowadzę… Prowadzę. Jestem tryeźwy. 🙂
http://www.almoc.pl/img.php?id=3361