Niczego nie wolno. Wszystko jest zakazane. Za przewiny trzeba bardzo słono płacić. Witajcie w Singapurze, gdzie obowiązujące prawo zawstydza nawet starożytny słynny kodeks Hammurabiego. Tutaj nie wolno nic!

Przepraszam, ale ja jestem ewidentnie z tych, co kochają wolność. Wolność w każdym wymiarze. I kiedy ktoś zabrania mi mojej wolności, ba – a zwłaszcza kiedy jest to tzw. państwo, czyli administracja rządowa, to reaguję na to buntem. I tyle. 

A przy całej urodzie państwa-miasta o nazwie Singapur muszę przyznać, że ilość zakazów, jakie tam obowiązują, przyprawia każdego wolnościowca o ból głowy. Ba – o potężny ból głowy! Albowiem tutaj zakazane jest… prawie wszystko. Przy czym niektóre zakazy są bardzo wskazane i pożyteczne, natomiast niektóre z nich mogą się wydać nam nieco dziwne…

No dobrze, przechodzimy do konkretów.

A zatem – znaki zakazu. Idąc sobie ulicami Singapuru mijamy je co chwila. Żeby nie było, tuż obok czerwonego znaku z przekreślonym „czymś”, mamy od razu napisaną wysokość kary pieniężnej za narysowane powyżej wykroczenie. I tak oto, wahają się one od 500 dolarów singapurskich (czyli równowartości naszych 1400 zł), aż do 3000 tysięcy dolarów singapurskich, co już może zaboleć nas konkretnie, bo kiedy uiścimy karę, nasz portfel będzie uboższy o niemalże 9000 zł. Mało?

Cóż takiego musimy zatem zrobić, żeby szybko zbankrutować w Singapurze? Ano – niewiele.

Wystarczy na przykład, żebyśmy na ulicy żuli gumę do żucia. I co wtedy? Musimy się wówczas liczyć z wysokim mandatem, bowiem władze zakazały tego oto przysmaku po tym jak kilkanaście lat temu wyplute gumy walające się na chodnikach i przylepiające się do butów, były codziennością na trotuarach Singapuru. Ale władze poszły w swoim prawodawstwie jeszcze dalej – otóż istnieje zakaz sprzedaży gum do żucia, zatem można je kupić… wyłącznie na receptę w aptekach i to tylko na wyraźne wskazanie lekarza. I jeszcze jedno: zabronione jest wwożenie tego zakazanego produktu do Singapuru, dlatego radzę wyrzucić paczkę Orbitów do kosza na śmieci w samolocie, w przeciwnym razie możemy zostać gumowymi oprychami. A to już nie przelewki!

Kolejna sprawa: jesteśmy na mieście i szukamy sieci WiFi, z którą będziemy w planie się połączyć. I nagle jest, udało się: niezabezpieczona sieć, na szczęście bez hasła, zatem łączymy się i korzystamy z dobrodziejstw internetu! Proste? No nie, bo w świetle singapurskiego prawa, właśnie popełniliśmy poważne przestępstwo, a nasz portfel może odczuć znaczącą stratę, wynoszącą, w przeliczeniu, kilka tysięcy złotych. Powód: ano, łączenie się z siecią prywatną lub niezabezpieczoną hasłem jest tutaj poważnym wykroczeniem. Czemu? Nikt tego nie wie, ale tak właśnie sobie władze wymyśliły.

A co wy na to, żeby spróbować najbardziej śmierdzącego owocu świata? Panie i panowie, przedstawiam wam Pana Duriana.

Oto najbardziej kochany owoc w Malezji i Singapurze, popularny niczym jabłko w Polsce. A jednak  jego smak i zapach jest dość… hmm… dyskusyjny. W skrócie: durian pachnie (i smakuje) jak połączenie wymiocin z odorem przetrawionej cebuli i czosnku. Smród, którego my, europejczycy, w większości nie możemy zaakceptować.

Ale i prawodawca w Singapurze postanowił dodać coś od siebie w tej dziedzinie, bowiem za przewożenie duriana w metrze grozi kara 500 dolarów singapurskich, czyli równowartości naszych 1400 zł. Uwierzcie mi, zakaz jest skuteczny więc duriana tutaj nikt w torbie nie trzyma. Podobnie przestrzegam przed konsumpcją hot doga lub też przed piciem soczku w wagonie metra, bo tutaj także jest to zakazane i zagrożone karą podobną do tej, która jest ustalona za spożycie wspomnianego wcześniej śmierdzącego owocu.

Może są wśród państwa rybacy? No wiecie, tacy, co to lubią sobie wyskoczyć nad rzeczkę w niedzielę i złowić dla sportu kilka rybek na obiad, przy okazji wypijając puszeczkę schłodzonego piwka pod tę czynność? Otóż mam dla was złą wiadomość: łowienie ryb w akwenach wodnych Singapuru zagrożone jest ogromnym mandatem, który w przeliczeniu wynosi… 9000 złotych!

A co, jeśli idziemy sobie wzdłuż miejskiej ulicy i chcemy przejść na drugą stronę, bo urzekła nas wystawa jakiegoś sklepu? Cóż, radzę się powstrzymać i raczek poszukać przejścia dla pieszych, bo przekroczenie nielegalnie drogi narazi nas na spory mandat. Zatem może okazać się, że gacie na wystawie sklepu po drugiej stronie ulicy nie były warte naszego zainteresowania, skoro musimy doliczyć do ich ceny jeszcze słoną kwotę mandatu.

Jadnak są plusy tych wszystkich zakazów. Na przykład z lupą przy oku można szukać na ulicach Singapuru śmieci, bo i tak się nie ich tam znajdzie – miasto uchodzi za jedno z najczystszych metropolii świata. Przyczyna tego stanu rzeczy jest banalna: otóż za wyrzucenie na chodnik choćby małego śmietka grozi wysoka kara, zatem nikt tego nie ryzykuje. Podobnie wygląda sprawa z graffiti, które tutaj po prostu nie występują. Duży mandat za malowidła skutecznie odstrasza ulicznych artystów.

No i na koniec kwestia narkotyków, za których posiadanie grozi w Singapurze kara śmierci. To chyba najwyższy wymiar kary na świecie za tego rodzaju przewinienie, co zresztą jest domeną prawodawstwa w tej części Azji.

Dlatego – miły słuchaczu – zanim wyruszysz do Singapuru na wycieczkę, zapamiętaj raz na zawsze: ignorantia iuris nocet, czyli: nieznajomość prawa szkodzi. Choćby nawet najbardziej niedorzecznego.

 

Inne opowieści z moich podróży przeczytasz w książkach: „Miejsce za miejscem, czyli podróże małe i duże” oraz w jej kontynuacji. Kliknij tutaj, żeby kupić książki.

Chcesz być na bieżąco? Kliknij tutaj i polub ten blog na Facebooku!

Audycja „Miejsce Za Miejscem”- w każdy wtorek o 10:20 na antenie Radia Dla Ciebie oraz na: www.rdc.plArchiwalnych audycji można posłuchać tutaj