Opowieść o tym, jak dwa złote mogą skutecznie pokrzyżować plany człowieka i zniszczyć misternie budowany program powrotu do rodzinnego kraju.

Gruzja. Jedna z moich nieuleczalnych, podróżniczych miłości. Miejsce, które opisywałem już dwukrotnie- kraina dobrych i gościnnych ludzi, pięknych, górzystych krajobrazów, upałów nie do zniesienia, genialnego jedzenia, wina i… lokalnego bimbru, zwanego czaczą. I to właśnie nieszczęsna czacza stała się,  podczas ostatniej wizyty w tym małym i urokliwym kaukaskim państwie, moim osobistym przekleństwem. Ale może zacznijmy od początku.

tbilisi1

Ostatni dzień mojego pobytu w Gruzji- zwiedzam stolicę kraju, Tbilisi. Miasto, które polubiłem zresztą od pierwszego wejrzenia. Mam dużo czasu, bo samolot do Polski startuje dopiero o 4 w nocy. Do lotniska w Kutaisi jest wprawdzie około 200 km, ale o 22:00 wyrusza stąd bus, który zawiezie mnie wprost do portu lotniczego. Wszystko jest zaplanowane jak należy… A jednak: „powiedz Bogu o swoich planach, a cię wyśmieje”- znacie to? O, jakże prorocze to były słowa. Jednak wtedy jeszcze tego nie wiedziałem.

A zatem chodziłem po mieście, zwiedzałem, kupowałem pamiątki, wydawałem pieniądze i kiedy w końcu wybiła godzina 21:45, stawiłem się posłusznie na przystanku nieopodal pubu „Warszawa” (tak, tak, jest tutaj takie miejsce i do tego jeszcze bardzo popularne), skąd za 15 minut miał odjechać mój bus na lotnisko w Kutaisi.

Kutaisi1

Pub Warszawa w centrum Tbilisi.

W portfelu zostało mi kilka lari (czyli gruzińskiej waluty) – równowartość naszych 2 złotych.  I wiecie co? Powinienem wtedy wejść do jakiegoś sklepu, kupić chleb, mydło, wodę, piwo, długopis – cokolwiek, byleby tylko wydać wszystkie pieniądze które miałem przy sobie. Ale tego nie zrobiłem… i to był błąd, jak się później okazało. Duży błąd.

Wybiła zatem godzina 22:00, wsiadłem do busa i ruszyłem w nocną podróż na lotnisko. Miałem przed sobą trzy godziny drogi. W środku pojazdu pełno Polaków (bo wszyscy chcieli zdążyć na ten sam samolot), rozmawialiśmy zatem o naszych wrażeniach z pobytu w Gruzji, w końcu część osób usnęła… Dochodziła godzina 23.30, kiedy w pewnym momencie nasz kierowca zjechał na stację benzynową, żeby zatankować. Poinformował nas, że mamy 20 minut przerwy, bo on musi coś zjeść. Wyszedłem zatem z busa, żeby rozprostować nogi. Stacja jak stacja, raczej nic ciekawego: kilka dystrybutorów z paliwem, jakiś mały sklepik i barek. Chodziłem sobie z nudów koło lady i oglądałem sobie, co też tutaj można kupić.

pikle

I właśnie w tym momencie miła pani sprzedawczyni zapytała mnie, czy szukam czegoś konkretnego. Zażartowałem, że najchętniej napiłbym się czaczy, ale mam w kieszeni tylko kilka lari więc i tak nic z tego nie będzie.

I wtedy właśnie, o losie przeklęty, jak na zawołanie w drzwiach od zaplecza pojawił się ON. Z wyglądu 50-letni, postawny i krzepki Gruzin. Jednak, jak się później okazało, był to najprawdopodobniej wysłannik samego Wolanda- diabła nad diabłami- który postanowił właśnie tej nocy i na tej stacji benzynowej postawić na mojej drodze tego osobnika i skutecznie poplątać moje plany.

Otóż ów Gruzin zastrzygł uszami, słysząc moje słowa o czaczy. Zapytał się skąd jestem i kiedy dowiedział się, że z Polski, na jego licu zakwitł szczery i nieudawany uśmiech. „ Przyjacielu”- rzekł do mnie – „mam dzisiaj urodziny, chodź więc za mną”. Ruszyłem więc za moim nowo poznanym kolegą, wprost na zaplecze sklepu. A tam – spotkało mnie miłe zaskoczenie, bo okazało się, że trafiłem w sam środek urodzinowej imprezy gospodarza. Dalej… wszystko odbyło się błyskawicznie:  solenizant przedstawił mnie i powiedział, że jestem z Polski. Na to uczestnicy uczty zaczęli podchodzić do mnie, witać się serdecznie, obejmować mnie i… przy okazji polewać czaczę. Gdyby to jednak były ilości detaliczne, to pewnie nic by się nie stało, ale biesiadnicy najwyraźniej byli hurtownikami z zamiłowania, gdyż podawali mi całe szklanki tego trunku, a ja – oszołomiony nagłą lokalną popularnością – wlewałem je po kolei do mojego gardła, zagryzając przy tym doskonałymi pierożkami chinkali, którymi częstował mnie rozanielony gospodarz.

chinkali

Po czterech szklankach, mądrze stwierdziłem, że czas się wycofać z tego, równie miłego, co spontanicznego przyjęcia i kiedy wreszcie udało mi się opuścić moich nowych gruzińskich przyjaciół, chwiejnym krokiem udałem się na parking, skąd odjeżdżał nasz bus. Niby nic się nie zmieniło- minęło raptem 15 minut, odkąd stąd wyszedłem- zatem w środku byli ci sami ludzie, z przodu siedział ten sam kierowca, ale jednak ja byłem bogatszy o wrażenia z gruzińskiej imprezy na zapleczu, a moja wątroba miała przed sobą perspektywę przepracowania blisko pół litra dobrej, gruzińskiej czaczy. Wszedłem zatem do środka pojazdu… i w ciągu 10 sekund usnąłem potulnie, odurzając zapewne swoim alkoholowym oddechem współtowarzyszy podróży.

Około pierwszej w nocy dojechaliśmy na lotnisko. A trzeba wam wiedzieć, że port lotniczy w Kutaisi to w istocie mały obiekt, który tygodniowo obsługuje w sumie kilka lub kilkanaście samolotów – głównie tanich linii lotniczych. Tej nocy odlatywał stąd tylko samolot do Warszawy, zatem na lotnisku było około stu osób, głównie Polaków, którzy czekali na ten lot, drzemiąc sobie na każdym wolnym kawałku podłogi, bo do godziny odlotu zostały jeszcze blisko trzy godziny.

lotnisko kutaisi

Lotnisko wieczorową porą…

Ponieważ w mojej głowie panował srogi alkoholowy zamęt, bałagan i chaos, nogi plątały mi się niemiłosiernie, a mózg pracował na jedną piątą swoich mocy przerobowych, postanowiłem i ja zdrzemnąć się nieco na podłodze. Jakiś mały trybik w moim umyśle kazał mi jednak włożyć do uszu słuchawki, które podłączyłem do telefonu, na którym ustawiłem budzik z maksymalną głośnością. A dodatkowo, tuż przed zaśnięciem poprosiłem jedną z Polek leżącą tuż obok, żeby mnie obudziła. Przyznajcie, że postąpiłem sprytnie? Uwierzcie mi, też tak myślałem, zatem bez obaw oddałem się w objęcia Morfeusza i zasnąłem snem sprawiedliwych.

Zapewne śniłem o gruzińskich krajobrazach, pięknych kobietach, smaku tutejszego jedzenia, wina i czaczy, choć dziś ciężko mi to stwierdzić, bo nie pamiętam nic a nic. Doskonale za to pamiętam moment, w którym się obudziłem. Otóż otworzyłem nagle oczy. W pierwszym momencie nie wiedziałem gdzie jestem i co ja właściwie tutaj robię. Ale w ciągu kilku sekund doszło do mnie kilka faktów. A zatem- skończyła się już noc, wokół mnie jest jasno i słonecznie. Druga sprawa- leżę sobie na środku podłogi. Trzeci fakt- jestem sam, wokół nie ma nikogo- ani śladu żywej duszy. I wtedy właśnie druga półkula mojego mózgu włączyła się do gry. W ciągu zaledwie sekundy doszła do mnie brutalna prawda: znajduję się na lotnisku w Kutaisi i właśnie przespałem swój lot do Warszawy, budzika nie słyszałem, a Polka najwyraźniej zapomniała mnie obudzić… A następny samolot mam dopiero za tydzień.

lot

W tym momencie zerwałem się jak poparzony. Błędnym wzrokiem (bo czacza wciąż działała, oj działała)  ogarnąłem przestrzeń wokół siebie, porwałem jednym ruchem swój plecak i… w tym momencie dostrzegłem za wielkimi oknami, opóźniony samolot do Warszawy, który wciąż stał na płycie lotniska! Podbiegłem błyskawicznie do dwóch znudzonych strażników przy (zamkniętym już) punkcie kontroli bagażu i- pokazując im samolot za oknem- obwieściłem krzykiem, że MUSZĘ na niego zdążyć.

Musiałem wyglądać na bardzo zdesperowanego, bo panowie coś tam się odezwali, ale machnęli w końcu ręką, a ja przeskoczyłem po prostu bramki i pobiegłem do drzwi prowadzących na płytę lotniska. 100 metrów dzielących mnie od samolotu przebyłem w tempie iście olimpijskim i żałuję, że nie było wtedy sędziego ze stoperem, bo by się okazało, że awans na igrzyska mam jak w banku. Zdążyłem w ostatniej chwili, bo właśnie miały odjeżdżać schody, które prowadziły do samolotu. Kilkoma susami wbiegłem na górę, wprost pod zamknięte drzwi na pokład i… zapukałem. Dokładne tak, jak puka się do drzwi mieszkania babci, siostry, koleżanki czy rodziców.

IMAG2307

Otworzylibyście temu obwiesiowi?

I wtedy właśnie, w małym okienku w drzwiach, pojawiła się zdziwiona twarz stewardessy. Za chwilę drzwi się otworzyły, a urocza pracownica linii lotniczych zapytała się, kim jestem. Przedstawiłem się i zapytałem, czy może lecą do Warszawy, bo tak się składa, że mam bilet na ten lot.. Mój Boże, gdybyście widzieli jej minę… W ciągu swojej całej kariery zapewne nie spotkała pasażera, który zapukałby do drzwi samolotu w ostatniej chwili i pytał o kierunek lotu, tak jak pyta się o cel podróży na dworcu PKS.

I kiedy chwilę później zająłem swoje miejsce w środku samolotu, a kapitan (który specjalnie dla mnie pofatygował się  z kabiny pilotów) uświadomił mi z uśmiechem, że w każdym innym kraju prawdopodobne zostałbym zastrzelony przez lotniskowe służby bezpieczeństwa, a  w najlepszym wypadku miałbym sprawę w sądzie za wtargnięcie na płytę lotniska, wiedziałem już na pewno, że miałem tego dnia więcej szczęścia niż rozumu. Tego dnia poznałem też kolejną prawdę- że nigdy, ale to nigdy nie igra się z czaczą w Gruzji.

I zapamiętaj to, drogi czytelniku. Na zawsze.

TUTAJ przeczytasz o moich wrażeniach z podróży pewną słynną drogą w Gruzji.

Nowe opowieści z moich podróży, przeczytasz w dwóch częściach książki „Miejsce Za Miejscem, czyli podróże małe i duże”. Kliknij tutaj, żeby kupić książki.

Chcesz być na bieżąco? Kliknij tutaj i polub ten blog na Facebooku!

Audycja „Miejsce Za Miejscem”- w każdy wtorek o 10:40 na antenie Radia Dla Ciebie oraz na: www.rdc.pl. Archiwalnych audycji można posłuchać tutaj

————————————————————————————————————-